piątek, 13 września 2013

"Restauracja na końcu wszechświata", Douglas Adams


I płyniemy z nurtem!

Restauracja na końcu wszechświata to druga część przygód nieszczęsnego Artura Denta i jego niezwykłej kompaniiey.

Tym razem, z nieco mniejszym polotem, ale nadal entuzjastycznie, płyniemy z nurtem absolutnego nieprawdopodobieństwa!

W tym odcinku próbujemy scalić rozszczepiony mózg eks-prezydenta Rządu Galaktycznego, aby zrozumieć, o co, u licha, w ogóle chodzi. Kibicujemy Arturowi, gdy ten przyrządza herbatę i psioczymy na Vogonów za ich niekulturalność i złe wyczucie chwili. Trochę żal nam się robi pasażerów czekających już dziewięćset lat na dostawę nasączonych sokiem cytrynowym serwetek, ale przynajmniej się wyśpią. A sen jest bardzo ważny, wiedzą to wszystkie dzieci.
Poznajemy największy, najgłośniejszy i najbogatszy zespół rockowy w historii, w ogóle w całej historii, łącznie z jego wokalistą, Hotblackiem, który nie żyje, żeby nie płacić podatków. Odwiedzamy pana rządzącego wszechświatem i jego kota, a potem lądujemy na Ziemi sprzed 2 mln lat i dowiadujemy się, że człowiek wcale nie jest kuzynem mapły.

Kolejna końska dawka nowinek, abstrakcji i fantastycznego humoru - to nam zgotuje Restauracja... 

Nie pozostaje mi dodać nic więcej, jak tylko : przeczytajcie! :)


czwartek, 12 września 2013

"Diuna", Frank Herbert

Po zetknięciu się z takimi cackami literatury fantastycznej, jak nieziemski Władca Pierścieni, trochę bardziej przyziemny, ale nadal fantastyczny, no i nasz rodzimy - Wiedźmin, czy też równie niesamowity, jak i rodzimy - Lód, nie przypuszczałam, że w odmętach księgarni zalega jeszcze coś gotowego rywalizować z tak wysublimowaną literaturą fantasy, jak powyższe. Okazało się, że okropnie się myliłam. I składam to na karb mojej niepohamowanej ignorancji, niedbalstwa, totalnej niewiedzy i paskudnej nieświadomości. Jest mi wstyd, naprawdę wstyd. Na swoje usprawiedliwienie chciałabym dodać, że dopiero raczkuję w świecie literatury zarówno fantastycznej, jak i każdej innej i należy mi wybaczyć pewne niedociągnięcia - w zasadzie we wszystkim. Tyle gwoli spuszczania głowy i bicia się w pierś.

Kontynuując.

Dziś będę pisać o Diunie pana Herberta, na którą miałam oko już od jakiegoś czasu, ale sięgnęłam po nią dopiero teraz, bo tak jakoś wyszło. Wyjaśnię dlaczego miałam na nią oko, bo to istotne. Nie dlatego, że słyszałam, że dobra, nie dlatego, że czytałam recenzje, ani nawet dlatego, że obejrzałam film. Przyznam, znów wzdychając ze wstydem, że nic o Diunie nie wiedziałam, ani o czym, ani kto, ani jak. Dlaczego więc zwróciłam uwagę? Ano dlatego, że Rebis wykonał kawał dobrej roboty! To jest coraz rzadziej spotykane, więc o tym trzeba pisać, chwalić i nagłaśniać. Wydanie jest naprawdę ładne, dopracowane w każdym calu, zarówno językowo, jak i graficznie. Zatrudnienie pana Siudmaka jako ilustratora było mistrzowskim posunięciem, bo mimo że Diuny nie czytał, idealnie wstrzelił się z klimatem. Nie da się przejść obok i nie zerknąć. To bardzo rzadko spotykane zjawisko wśród wydawnictw, tym bardziej, gdy w grę wchodzi fantasy. Nurt lekceważony, traktowany jako gatunek drugiej lub trzeciej kategorii, w dodatku odpowiedzialny za całe zło świata. W tym miejscu nie zamierzam jednak fantastyki bronić, bo prawdą jest, że z jej lędźwi wyłazi masa płytkich chłamów, które zamiast o czymś traktować, są jedynie powielaniem pobieżnych schematów. Z drugiej strony jednak nie zamierzam też fantastyce umniejszać, bo są wśród niej prawdziwe perełki, które nie opowiadają tylko o wróżkach, smokach, elfach, czy nawałkach magicznych armii rozwalających połowę świata bez wiarygodnego powodu, ale też o całych społeczeństwach, zasadach ich funkcjonowania, systemach politycznych, gospodarce, tradycjach, religii, i tym wszystkim, co zapiera dech, gdy się o tym umie myśleć i pisać. Dlatego dziękuję wydawnictwu Rebis, że potrafi odróżnić chłam od geniuszu i z należytym szacunkiem potraktowało Diunę. Dziękuję też wydawnictwu Solaris, reprezentującemu rażącą ignorancję w tym temacie, za to, że nigdy nie połasiło się o wydanie tej pozycji. Życzę mu też rychłego upadku.

Diuna

Głównym bohaterem powieści jest trzynastoletni Paul, wyjątkowy chłopiec, będący ostatnim ogniwem planu eugenicznego Bene Gesserit. Zmuszony do walki o honor swego rodu, zbrukanego przez intrygi i kłamstwa wrogów, staje się wybrańcem o wyjątkowej świadomości. Dzieckiem Diuny, planety okrutnej i bezlitosnej, gdzie wody jest tak mało, że odzyskuje się ją nawet z ciał zmarłych, gdzie człowiek staje się drapieżnikiem walczącym o przetrwanie, a kartą przetargową dla jednych jest woda, a dla innych melanż - życiodajna przyprawa o niesamowitym działaniu na ludzki mózg i ciało. 
Oczy wszystkich wysokich rodów zwrócone są na Arrakis. 
Wszyscy patrzą, nikt jednak nie widzi. 
Paul Atryda sprawi, że zobaczą wszyscy.



Powieść ma swoje lata (to w końcu 1965 rok), jednak pomimo upływającego czasu, nie zestarzała się ani o jotę. Świat w niej przedstawiony jest tak oryginalny, że ani trochę nie kłóci się z naszym współczesnym wyobrażeniem przyszłości, wszechświata i możliwości ludzkiego gatunku. Nie jest też tak infantylny, jak fantasy uciekające w nieokreśloną, absolutnie bzdurną przeszłość, a zarazem unika pułapki jaką jest błędna diagnoza kierunku rozwoju nauki i techniki. Pułapki, która połyka coraz to nowe dzieła literatury fantastyczno-naukowej uznawane dotąd za doskonałe.



Diuna jest powieścią o wielu płaszczyznach. Sama jej kanwa jest na tyle oryginalna i ciekawa, że można się w niej zatracić. Mimo to Herbert sięga głębiej, budując nam wielowymiarowy schemat rzeczywistości. Mamy historię eksplorującą mit mesjasza, mamy planetę przedstawioną jako machinę do wytwarzania energii, mamy narkotyk pobudzający świadomość i problem uzależnienia od niego oraz wodę, będącą odpowiednikiem ropy naftowej. Herbert penetruje związki ekonomii i polityki, analizuje dar przewidywania i zwraca uwagę na pułapki, jakie on ze sobą niesie. 
Diuna jest powieścią ekologiczną z wieloma skojarzeniami, a także opowieścią o ludziach i ich zabiegach o ludzkie wartości. Jest to również powieść polityczna, ekonomiczna, filozoficzna i socjologiczna. Łączy religię z władzą, tradycję z nowoczesnością, złożoność życia z jego prostotą.
I każdy z tych poziomów jest nieustannie monitorowany, z niebagatelną precyzją i niezwykłą spójnością.
Trzeba przyznać, że ta powieść bezwzględnie wymaga wyobraźni i dlatego nie jest dla każdego. Wymaga też znajomości języka polskiego, przynajmniej na tyle, by tekst zrozumieć bez sięgania co chwilę do słownika, a to, jak mniemam, też może być dla niektórych pewną przeszkodą. Mimo to zachęcam gorąco, bo naprawdę, naprawdę warto.

Dla mnie to hit po wsze czasy i zapewne jeszcze nie raz sięgnę po opowieść o pustynnej planecie. :)

piątek, 21 czerwca 2013

"Cień wiatru", Carlos Ruiz Zafón

Jedna książka może zmienić życie człowieka.

"Każda znajdująca się tu książka, każdy tom, posiadają własną duszę. I to zarówno duszę tego, kto daną książkę napisał, jak i duszę tych, którzy tę książkę przeczytali i tak mocno ją przeżyli, że zawładnęła ich wyobraźnią. Za każdym razem, gdy książka trafia w kolejne ręce, za każdym razem, gdy ktoś wodzi po jej stronach wzrokiem, z każdym nowym czytelnikiem, jej duch odradza się i staje się coraz silniejszy."


Tak jak 10-letni Daniel Sempere dał się omamić Caraxowi, tak mną zawładną Carlos Ruiz Zafón.

Cień wiatru jest jedną z moich najulubieńszych książek, pozycją wyjątkową i unikalną, która odcisnęła wyraźne piętno na mojej wyobraźni i świadomości, stając się niewątpliwym faworytem pretendującym do miana książki idealnej.



Kiedy tej pamiętnej, czerwcowej nocy, Daniela zbudził jego własny krzyk, ojciec wiedział, że już czas. W okowach mroku zaprowadził swego 10-letniego syna do miejsca na tyle wyjątkowego, że do tej pory zamykając powieki, widzę je wyraźnie oczami wyobraźni.

"Ruszyliśmy ze strażnikiem owym zamkowym korytarzem i dotarliśmy do wielkiej, okrągłej sali, najprawdziwszej bazyliki ciemności, zwieńczonej kopułą, z której wysokości padały snopy światła. Niezmierzony labirynt korytarzyków, regałów i półek zapełnionych książkami, wznosił się po niewidoczny sufit, tworząc ul pełen tuneli, schodków, platform i mostków, które pozwalały się domyślać przeogromnej biblioteki o niepojętej geometrii. Na wpół ogłupiały spojrzałem na ojca. Uśmiechnął się i puścił do mnie oko. - Danielu, witamy na Cmentarzu Zapomnianych Książek."
Przyjęte było, aby osoba, która po raz pierwszy odwiedza to magiczne miejsce, wybrała jedną książkę i zaadoptowała ją, aby nie dotknęło jej wieczne zapomnienie. Tak też uczynił Daniel. Wybór padł na krwiście czerwoną okładkę, przeszytą złotym napisem "Cień Wiatru" Julian Carax. 
"Kiedyś usłyszałem, jak jeden z klientów ojca powiedział w księgarni, że niewiele rzeczy ma na człowieka tak wielki wpływ, jak pierwsza książka, która od razu trafia do jego serca."
I miał rację. 
Daniel utonął całkowicie w świecie obrazów i emocji, jakich nigdy przedtem nie znał. Postacie tak realne, jak wydychane przez niego powietrze, porwały go w tunel przygód i tajemnic. I na zawsze zmieniły jego życie. 



Zauroczony powieścią chłopiec postanawia odnaleźć inne książki autora i poznać jego tajemnicę, która z każdą kolejną przewracaną stroną, wydaje się być coraz bardziej niezwykła. Daniel nie zdaje sobie sprawy, że oto rozpoczyna się największa i najbardziej niebezpieczna przygoda jego życia, która da również początek niezwykłym opowieściom, wielkim namiętnościom, przeklętym i tragicznym miłościom. A wszystko to w cudownej scenerii Barcelony gotyckiej i renesansowej, secesyjnej i powojennej.

Przede wszystkim jednak książka snuje swą opowieść o niedomówieniach, drobnych kłamstewkach, tajemnicach i zaszłościach, które zebrane razem potrafią nie tylko zabijać ludzi i niszczyć fortuny, ale nawet oplatać swymi pajęczymi sieciami całe miasta. Łączyć ze sobą kontytenty i wżerać się głęboko w pamięć, pozostawiając serce pełne nienawiści, smutek i choroby psychiczne.




Jednak pomimo ciekawej fabuły i zaskakującego zakończenia, tym, co mnie najbardziej zachwyciło w  książce, jest język... Bogaty, plastyczny i obrazowy. Przepełniony barwnymi metaforami i alegoriami. Mimo że książka liczy sobie 500 stron, nie ma momentów przegadanych, ani monotonnych. Postacie mówią z sensem, zawsze trafnie, barwnie i zajmująco. Autor się nie śpieszy, snuje swoją opowieść powoli, ale z oczekiwanym skutkiem. Czytelnik, który docenia kunszt literacki, będzie spijał każde słowo i przystawał przy każdym akapicie.

Tak, to język jest największym atutem Cienia wiatru. Język ekpresywny, wielobarwny - piękny.


A Barcelona? Cóż, Barcelona Zafóna jest magiczna. Wyrosła w mej świadomości jako zlepek wszystkich miast, o których kiedykolwiek czytałam, i które kiedykolwiek widziałam. Jest tak prawdziwa, że aż namacalna, i tak tajemnicza, że zupełnie niedostępna. Barcelona cierpi, a im bardziej cierpi, tym jest piękniejsza.


Ktoś kiedyś powiedział, że aby zostać mądrym człowiekiem, wystarczy przeczytać 10 książek, jednak aby je znaleźć, należy przeczytać tysiące. Przyjmując te mądre słowa za pewniak, śmiem sądzić, że spośród tych wszystkich książek, które dane mi było do tej pory przeczytać, Cień wiatru należy zaliczyć do magicznej dziesiątki.

środa, 19 czerwca 2013

"Hobbit, czyli tam i z powrotem", John Ronald Reuel Tolkien

O istocie większej od liliputa, mniejszej jednak od krasnala.


Czyli hobbit.


A konkretnie - Bilbo Baggins.


Wszyscy wiemy, kim jest Bilbo, wszyscy też wiemy, kto go stworzył. Niepozorny mieszkaniec Bag End w Hobbitonie, w kraju Shire. Syn Bunga Bagginsa i Belladony Tuk, wuj i przybrany ojciec Frodo Bagginsa. Właściciel przytulnej nory w pobliżu Pagórka, wyposażonej w pokaźnych rozmiarów spiżarnię, spory kominek i dużo wygodnych miejsc do rozprostowania kości.

Bilbo Baggins jest typowym Bagginsem, przyzwyczajonym do wygód, dobrego jedzenia i świętego spokoju. Lubi palić fajkę, pić herbatę z imbryczka i pałaszować ciasteczka. Jest stworzeniem przyjaznym i gościnnym, nie miewającym przygód i nie sprawiającym żadnych niespodzianek. Bowiem "(...), każdy z góry wiedział co Baggins powie o tej, czy innej sprawie, także nie potrzebował go trudzić zadawaniem pytań".
Tak więc siedzi nasz Baggins od pokoleń przy Pagórku, pali fajkę i rozmyśla o kolacji. 

Kiedy dnia pewnego, do drzwi okrągłych jak okienko okrętowe, puka stary druch Bilbo - Gandalf. I przynosi przygodę... Plus trzynastu krasnoludów.


Po wielu namowach, kilku hobbicich omdleniach, rwaniu sobie włosów z głów i wyczyszczeniu całej spiżarni, Bilbo, cokolwiek niechętnie, ale jednak, postanawia rzucić się w wir przygody.

Misja, w której przyszło mu uczestniczyć, miała na celu odzyskanie wielkiego skarbu krasnoludów, zrabowanego przez smoka Smauga, a on sam miał w niej pełnić rolę wyszkolonego włamywacza. W głowie mu się nie mieściło, jakim cudem może sprostać wymaganiom, ale Gandalf  nie ustępował, więc postanowiono. 
Następnego dnia czarodziej, Bilbo i trzynastu krasnoludów, pod dowództwem potomka królów Ereboru - Thorina Dębowej Tarczy, zebrawszy ekwipunek, wyruszyli z Shire.



Erebor był górą o znacznej wysokości, stanowiącą charakterystyczny punkt Rhovanionu. Od jego głównego masywu odchodziło sześć długich ramion, z wnętrza góry wypływała zaś Bystra Rzeka. W 1999 roku Trzeciej Ery przybyli tam krasnoludowie z plemienia Durina, którzy musieli uciekać z dotychczasowej siedziby, słynnej Morii w Górach Mglistych. Przewodził im król Thráin I, zwany też Starym, który założył w Ereborze Królestwo pod Górą i rozpoczął tam wielkie prace kopalniane. Podczas wykopalisk odkryto drogocenny kamień zwany Arcyklejnotem oraz bogate złoża minerałów. Wzniesiono okazałe i pełne przepychu sale, pomieszczenia i liczne tunele. Erebor kwitł. Jednak w 2210 roku, Thorin I, syn i następca Thráina, porzucił Erebor i poprowadził swych poddanych dalej na północ, ku Górom Szarym, konkretnie do Ered Mithrin (dlaczego, nie wiadomo). Krasnoludowie powrócili jednak do podnóża Samotnej Góry w 2590 roku, tym razem pod wodzą Thróra, bowiem w Ered Mithrin byli atakowani przez smoki. Na nowo zaludniony Erebor zaczął ponownie rozkwitać, a plemię Durina sprawnie bogaciło się. Taki stan pomyślności trwał do 2770 roku, kiedy to smok Smaug Złoty, zwabiony wieściami o bogactwach krasnoludów, znienacka zaatakował Erebor. Zginęło wielu, a ich siedziba została zdobyta. 
Przez kolejne 171 lat nikt nie ośmielił się zakłócić spokoju smoka, gdy ten spoczywał na wielkim kopcu zrabowanych bogactw, usypanym we wnętrzu Ereboru. 
Aż do przybycia pragnących zemsty, trzynastu krasnoludów i niepozornego hobbita...


Droga do Samotnej Góry nie tylko była bardzo trudna, ale i nieznośnie długa. Kompania, po minięciu ostatniego przyjaznego domu, weszła w obręb Dzikich Krain. Jak możemy się domyślać, przyjemnie raczej nie było, mimo że krajobraz swojski. Po bliskim spotkaniu z trzema przygłupimi trolami, drużyna wkroczyła do doliny Rivendell, zamieszkanej przez elfy Elronda. Mistrz dał im kilka cennych wskazówek odnośnie dalszej wyprawy, a elfki trochę pośpiewały, tak na lepsze samopoczucie. Zdecydowanie weselsza grupa ruszyła dalej, ku Górom Mglistym. Po dotarciu do pierwszych wzniesień, pojawił się kolejny problem w postaci humorzastych olbrzymów. Potem niestety zrobiło się jeszcze mniej przyjemnie, bo trzeba było uciec orkom, później wargom, nie dać się zjeść Gollumowi, a na koniec spróbować się nie usmażyć. Na szczęście poszło gładko, dzięki asom z rękawa Gandalfa, czyli orłom oczywiście, dokładnie Wielkim Orłom Gwaihir. Cała grupa została uratowana, w dodatku skróciła sobie trochę drogę, bo uczynne orły zgodziły się przetransportować ich przez rzekę Anduinę. Po lądowaniu obok skały Carrock i krótkim, acz przyjacielskim pożegnaniu z orłami, kompania ruszyła dalej. Kolejnym przystankiem w niestrudzonej wędrówce stała się posiadłość przyprawiającego o dreszcze Beorna. Mimo że gospodarz trochę z gruba ciosany, ugościł wędrowców, dał im jedzonko i konie. Wszyscy, prócz Gandalfa, który miał inne rzeczy do roboty, poszli dalej. No i tu się dopiero zaczęło! Trzeba było bowiem wkroczyć do Mrocznej Puszczy... Średnio przyjemne miejsce. W sumie to bardziej nieprzyjemne, niż przyjemne. Okej, tak naprawdę to było upiorne. Coś jak Zakazany Las Rowling, tylko jeszcze straszliwsze. Myślę, że Joanne mogła się wzorować na Mrocznej Puszczy, w końcu w swomi lesie też umieściła pająki. Paskudne pająki. I ten niepokojący zmysły Cień z Dol Guldur... Koszmar, po prostu koszmar, a w głowie dantejskie sceny.


Potem poznajemy elfich przyjemniaczków z Leśnego Królestwa, przy czym należy dodać, że określenie "przyjemniaczki" zostało użyte ironicznie. Następnie niewola, trochę sprytu i pełen wrażeń spływ Leśną Rzeką. Krasnoludów i Bilba wyławiają w końcu flisacy z miasta na jeziorze Esgaroth, zaskoczeni celem ich podróży, ale pomocni. Wreszcie drużynie udaje się dotrzeć do podnóży Samotnej Góry i teraz wystarczy tylko zabić smoka... Phi! Pestka.



Hobbit, czyli tam i z powrotem to nie jest Władca Pierścieni. Książka jest zdecydowanie krótsza, o wiele lżejsza i zdecydowanie bardziej baśniowa. W końcu omawia się ją w III klasie gimnazjum, więc heloł!, coś to musi oznaczać... Nie ma kilometrowych opisów leśnych dróżek, ani wielokilometrowych opisów ich odnóży, narracja jest płynna, lekka i łatwa w odbiorze. Książka liczy sobie zaledwie (plus minus, w zależności od wydania) 300 stron, podczas gdy pierwsza część Władcy Pierścieni, to już 500-stronicowy kloc. Więc ja się pytam, jakim, u diabła, cudem, Jacksonowi udało się ją rozbić na trzy części? W dodatku pierwsza trwa prawie tyle, co ekranizacja Drużyny Pierścienia! I dobra, może i bym to przebolała, bo wszyscy przecież wiemy, że Jackson słynie z upiększania fabuły własnymi wstawkami, ale, na Boga... 3 godziny?! Film jest rozleźnięty, przydługi i w pewnym momencie po prostu zaczyna męczyć. Jak sądzę, w drugiej części przez 3 godziny będziemy oglądać spacer ciemnym lasem, natomiast trzecia będzie zarezerwowana na potyczkę ze smokiem - kolejne 3 godziny biegania po górze i efekciarskich zbliżeń na Bitwę Pięciu Armii. Ekranizację książki, którą czyta się w pół dnia, będziemy oglądać przez 9 godzin... Kasa, moi mili, kasa. 
Masa efektów specjalnych, wybuchów, pożogi i niebezpieczeństw, czyli kolejna wielomilionowa produkcja mająca za zadanie ściągnąć jak największą rzeszę ludzi do kin. Ale Hobbit Tolkiena taki nie jest... Nie jest mroczny, ani złowrogi. Jest bajkowy! Krasnoludy nie są centralnym punktem książki, jest nim Bilbo Baggins. W dodatku wcale nie są takie milusińskie jak w filmie, mają swoje wady, bywają zachłanne, pazerne i chciwe. No dobra, Peter Jackson zorganizował nam wielkie show, efekty zapierają dech w piersi i w ogóle WOW! Ale przy całej tej efektomanii, historia Bilbo Bagginsa straciła swój oryginalny klimat i to mnie boli. 
Bo Hobbit to nie Władca Pierścieni... To zupełnie nie ten nastrój. 

Tolkien pisząc prequel do Władcy Pierścieni, pragnął, jak sądzę, możliwie jak najprzystępniej wprowadzić nas w skomplikowany świat Śródziemia. I zrobił to po mistrzowsku. Książka jest lekka, ale nie płytka, opisy są stosunkowo krótkie, ale szczegółowe, język przystępny, ale sprawnie wprowadza nas w trudną nomenklaturę Ardy. Hobbit jest źródłem, które zupełnie odbiega specyfiką od dalszych części...
Moim zdaniem Peter Jackson powinien to uszanować, zamiast robić kolejne komercyjne widowisko dla mas.

sobota, 15 czerwca 2013

"Limes inferior", Janusz Zajdel

Póki klucz w garści, w sercu nadzieja!


"

Janusz Zajdel, będący prekursorem nurtu fantastyki socjologicznej w Polsce, stworzył dzieło będące nadzwyczaj błyskotliwą paralelą późniego PRL-u. Książka ta, wydana w 1982 roku, bardzo trafnie i przejrzyście alegoryzuje ówczesny porządek społeczny, który na naszych oczach sprawnie chyli się ku upadkowi.
Stanisłam Lem uznał Limes inferior za najoryginalniejszą powieść SF, jaką czytał.

Akcja powieści rozgrywa się w fikcyjnym świecie Argolandu zdominowanym przez wszechobecną komputeryzację. Społeczeństwo miasta podzielone jest na siedem klas społecznych, oznaczanych cyframi od zera do sześciu. Każda z cyfr odpowiada wynikowi testu na inteligencję, który przechodzi każdy z obywateli. Rolę pieniędzy w Argolandzie pełnią punkty: czerwone, zielone i żółte (zwane kanarkami). Punkty czerwone przyznawane są wszystkim, bez względu na klasę, czy zajęcie, starczają jednak tylko na podstawowe produkty potrzebne do życia. Ilość punktów zielonych przyznawana jest w zależności od klasy społecznej, im wyższa klasa, tym większy przydział. Z kolei punkty żółte przynawane są za wykonywaną pracę i tym samym mają największą wartość. 
Punkty przechowywane są na tzw. Kluczu, będącym kombinacją portfela, dowodu osobistego, karty kredytowej, zegarka, kalkulatora, certyfikatu klasy intelektu oraz czytnika linii papilarnych (który pozwala na korzystanie z Klucza wyłącznie jego właścicielowi).

Ogólny zamysł jest więc bardzo prosty: jeśli jesteś zbyt głupi, żeby pracować, nie pracuj, państwo i tak da ci wystarczającą ilość punktów, abyś mógł funkcjonować. Jeśli jesteś ambitny i pragniesz więcej, niż tylko to, co konieczne, nieustannie staraj się zwiększać swoją przydatność społeczną, a twoje zarobki wzrosną, bez względu na to, czy będziesz pracować, czy nie. Premiowana jest bowiem sama gotowość i zdatność do pracy. Z kolei gdy kuszą cię towary luksusowe i te najwyższej jakości, pracuj, a będziesz mógł sobie na nie pozwolić.
Ponadto, dzięki powszechnemu obowiązkowi ukończenia studiów wyższych, każdy na starcie ma równe szanse, reszta zależy tylko od jednostki. Sprawiedliwie, prawda? Nikt nie zostaje bez środków do życia, nawet jeśli nie ma dla niego pracy, a natura nie obdarzyła go najwyższego lotu intelektem.

Jednak nie wszyscy w Argolandzie odnajdują się w tym jakże idealnym porządku społecznym. Nasz główny bohater Adi Cherryson alias Sneer, pomimo bardzo wysokiej inteligencji, wybrał inną drogę na zarabianie żółtych, niż uczciwa i wydajna praca. Zajmuje się bowiem liftingiem. Za odpowiednią opłatą pomaga klientom zdać test na inteligencję i tym samym podwyższyć wartość ich klucza. Z trójki na dwójkę, z dwójki na jedynkę, z jedynki na zero. Stworzył całą rzeszę podliftowanych prezesów, zarządców i administratorów. Jednak dzięki swojemu sprytowi i inteligencji, nigdy nie zwrócił na siebie uwagi policji. 
Czy aby na pewno...?

Świat, który z pozoru wydaje się logiczny i uporządkowany, w rzeczywistości jest zgrabnie ukształtowaną mistyfikacją, która na dłuższą metę nie ma racji bytu. Sneer, dzięki swojej przebiegłości i inteligencji dochodzi do szczytów władzy i odkrywa, że jego kraj jest kolonią sterowaną przez Obcych, którzy narzucili mu ustrój wzorowany na modelach stanów atomowych.



Janusz Zajdel stworzył bardzo kreatywną i przejrzystą alegorię społecznego porządku lat 80. 

Sztucznie wykreowany świat Argolandu przeżywał gospodarczy kryzys, borykając się z coraz to dokuczliwszą inflacją. Żółte punkty, niegdyś zarezerwowane na towary luksusowe, teraz niezbędne są do nabycia tych podstawowych. Z drugiej strony pojawia się informacja, że technologia obcych umożliwa produkcję niemal darmowej energii. Taka zerokosztowa gospodarka prowadzi w następstwie do podstaw modelu 20/80 (20% pracujących ludzi wytwarza PKB umożliwiający utrzymanie pozostałych 80%). W Argolandzie wprawdzie pracuje nieco większy procent obywateli, ale jest to praca jedynie fikcyjna, konieczna do utrzymania społecznej równowagi. Kolejnym zgrabnym nawiązaniem do PRL-owskiej rzeczywistości jest opis infiltracji przestępczego półświatka przez służby policyjne. Możliwość wykrycia w lokalu sfrustrowanego trojaka i szemranego cwaniaczka, tylko i wyłącznie na podstawie zakupionego piwa w lokalnym automacie, czy zręczna manipulacja automatem loteryjnym, aby zweryfikować podejrzanego o przyszłe konszachty z lifterami - to mistrzostwo świata. Ciągła inwigilacja, pełna kontrola i nieustający monitoring - prawda, że zalatuje peerelem? W książce znajdziemy wiele innych nawiązań do minionych lat, ale i niemało przestróg. Chociażby przed tym, że nasza cywilizacja zmierza ku rychłej minimalizacji nakładów jednostkowej pracy, która z biegiem czasu zostanie zastąpiona przez automatyczną fabrykację. Wszechobecność maszyn wyręczających nas we wszystkim i kontrolujących każdą dziedzinę życia, jest przesądzona. Staniemy się pionkami na wirtualnej tarczy, sterowanymi przez integralne zasady globalnej komputeryzacji.
Prawda, brzmi jak fantastyka, jednak nie zapominajmy, że to fantastyka socjologiczna, analizująca współczesność i na tej podstawie prognozująca przyszłość.

A co do zakończenia książki, to przyznam, że oryginalne. W jednej chwili usystematyzowana i logiczna osnowa powieści skręca w stronę fantastyczną, niemal bajkową, nie tracąc przy tym wiarygodności. Specyfikacja odbioru nabiera kolejnego elementu tajemniczości i zagadkowości... Tylko czy to nas intryguje, czy może rozczarowuje? 
Cóż, każdy, kto sięgnie po tę książkę, dokona oceny na własną rękę ;)

środa, 12 czerwca 2013

"Autostopem przez Galaktykę", Douglas Adams

Ile dróg musi przejść człowiek? Czterdzieści dwie!

Jestem świeżo po przeczytaniu jednej z najlepszych książek, jakie przewinęły się przez moje zwoja mózgowe i nie mogę się powstrzymać, żeby natychmiast nie oznajmić światu, jak bardzo mną to wstrząsnęło.

Proszę Państwa! Autostopem przez Galaktykę!


Jak byście zareagowali, gdyby pewnego dnia podszedł do was znajomy i oznajmił, że jest kosmitą, a tak w ogóle to zaraz nastąpi koniec świata? Panikowalibyście, gdyby nagle niebo utonęło w żółtym blasku statków kosmicznych, które ogłosiłyby chóralnie, że przepraszają, ale muszą zniszczyć waszą planetę, bo Galaktyczna Rada Planowania Hiperprzestrzennego postanowiła poprowadzić przez wasz układ słoneczny trasę szybkiego ruchu i niestety stanowicie przeszkodę? Protestowalibyście na wieść, że przecież wszystkie plany zniszczenia były wystawione w miejscowym departamencie planowania na Alfa Centuri przez bite 50 lat, i że jak się nie podobało, to trzeba było wnieść protest? Myślę, że nie. Myślę, że całą uwagę skupilibyście na własnym wyparowywaniu. Mhm, tak myślę.


Puff! I Ziemi nie ma. Pozostaje po niej jedynie pusta przestrzeń we wszechświecie i krótki wpis w międzygalaktycznym przewodniku, brzmiący: "przeważnie nieszkodliwa". No dobra, prawda jest taka, że ostał się jeszcze jeden Ziemianin - Artur Dent, i tak jak wam, jemu też się to w głowie nie mieści. 

Artur wraz ze swoim przyjacielem - kosmitą - będącym, ściślej rzecz ujmując, zwykłym autostopowiczem z planety Beteleguza, został zgarnięty na pokład statku kosmicznego przez Dentrassi (sympatycznych gości, którzy w dodatku świetnie gotują). I tu rozpoczyna się przygoda. 

Mamy Artura, który nie wie, co się dzieje. Mamy Forda Prefecta, który po 15 latach na zapchlonej Ziemii, w końcu się wydostał i nie chce zbyt szybko umierać. Mamy dwugłowego prezydenta galaktyki, uroczą Trillian, no i Marvina, który cierpi na paranoidalną depresję.
Lepiej stronić od poezji Vogonów, nie wdawać się w dyskusje z komputerami, unikać liberalnych policjantów i dać sobie spokój z pytaniem o sens. Serio.

Seria "Autostopem przez Galaktykę" liczy sobie niebagatela aż 5 części. Dopiero co pochłonęłam pierwszą z nich, ale już przymierzam się do następnej i ochoczo zacieram ręce na samą o niej myśl.  Jako że już jakiś czas temu przykleiłam sobie łatkę "fana fantasy", moim obowiązkiem było sięgnięcie po tę pozycję. I jakie wrażenia? Uważam, że Douglas Adams popłynął, i zrobił to na tyle finezyjnie, że do tej pory przecieram oczy. Według mnie książka jest co najmniej genialna. 
To takie połączenie si-fi, Monty Phytona i Terrego Pratchetta wykonane na najwyższym z możliwych poziomów. Podczas lektury nieraz zdarzało mi się wybuchać histerycznym śmiechem i przecierać oczy z niedowierzania. Pewne fragmenty czytałam po kilka razy nie mogąc nacieszyć się ich błyskotliwością, trafnością i ogólną genialnością.

Książka nie każdemu może przypaść do gustu. Szczególnie tym, którzy nie mają poczucia humoru, albo tym, którzy nie mają poczucia humoru i pewnie tym, którzy nie mają poczucia humoru. Zawiedzeni mogą być również ci, którzy nie mają poczucia humoru i zakleszczyli gatunek fantasy w zbyt ciasnych ramach gatunkowych. Aby cieszyć się tą książką trzeba jednocześnie otworzyć umysł i przestać myśleć. I nie pytać o sens, bo sens to czterdzieści dwa. ;)




PS Broń Boże nie odrzucajcie książki na rzecz filmu, a jeśli film chcecie obejrzeć (chociaż w ogóle nie warto), to najpierw sięgnijcie po książkę, ślicznie proszę, grzecznie radzę.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

xoxo Gossip Girl

Nigdy nie sądziłam, że porwę się na recenzowanie jakiegokolwiek serialu, tym bardziej serialu takiego jak "Plotkara"! To przecież kolorowe show dla nastolatków, które odstawiają piękni dwudziestolatkowie z błyszczącymi włosami i matową cerą, wcielający się w jeszcze piękniejszych czternastolatków, którzy oprócz włosów i cery, dysponują pełniusieńką sakwą zielonych.


Serial zaczęłam oglądać z powodów oczywistych... Mianowicie przebrzydłej nudy, która permanentnie zaczęła mi się wkradać wieczorami do pokoju. Włączyłam filmweb, wkliknęłam się w rankingi i rozpoczęłam poszukiwania historii nadchodzących tygodnii. Był House, był Dexter, Gra o Tron, rzecz jasna. Generalnie było tego sporo. Jednak ja, miłośniczka zapychaczy czasu, które zamiast zapychać czas wolny, zabierają cenny, wszystko widziałam. I oto nagle, ku mojemu szczeremu zaskoczeniu, na zaszczytnym miejscu piętnastym górowała (ekhe, ekhe!) Plotkara.
O serialu, rzecz jasna, słyszałam. Kątem oka widziałam nawet ze dwa odcinki, ale pojęcia nie miałam, o czym on tak naprawdę jest. W głowie pojawiły mi się tagi: nastolatki, pięknisie, ładne ciuszki, kaska, płytka fabuła, sieczka z mózgu. Po chwili uzupełniłam je jednak kilkoma innymi: nagie, męskie torsy, umysł - off, relaks - on.
Z lekkim uśmiechem na twarzy zmusiłam się więc do ostatniego tego wieczoru (jak sądziłam) wytężenia umysłu i pomyślałam - a co mi tam!

Z początku wszystko wydawało się dokładnie takie, jak sobie wyobraziłam. Nastolatki podjeżdżające pod szkołę limuzynami, królowe i podwładne, wszyscy zepsuci przez pieniądz, myślący tylko o sobie, egoiści, egocentrycy, samolubni interesanci, w dodatku wszystkim im się żyje lepiej, niż tobie. Trochę podirytowana, ale nadal rozochocona, wypatruję przystojniaków. Z fabuły wynika, że po ekranie skaczą mi czternastolatkowie, jednak mój przebiegły umysł już zdążył załapać, że ci aktorzy tak naprawdę reprezentują moje roczniki (swoją drogą, to normalka w amerykańskich bajkach dla nastolatek, bo kto by chciał oglądać Hannah Montane bez biustu, hm?). I jest! Chuck Bass! Słyszałam o nim, mam soupa. Że piękny, że seksowny, że powalający! A kogo widzę? Błazna z nażelowaną grzywką... Sytuację ratuje śliczny Nate, ale nie jest aż takim pokrzepieniem, na jakie liczyłam.
wtf?
Tak przebrnęłam przez dwa odcinki, po czym zamknęłam laptopa i postanowiłam, że już nigdy, przenigdy, nie wrócę do tej wkurzającej opowiastki.
Wytrzymałam dzień.
Pierwszy sezon skończył się szybciej, niż przepuszczałam. Drugi trochę się ciągnął. Przy trzecim miałam kilka kryzysów. Przy czwartym jeszcze więcej. W piątym sezonie zwątpiłam zarówno w twórców, jak i w siebie samą. Szósty oglądałam jednak z żalem, bo okazał się ostatnim.



Ale od początku...

Jak my w Warszawie mamy Śródmieście i Prażkę, tak Nowojorczycy mają Upper East Side, troszkę gorsze w ich mniemaniu, ale nadal spoko, Upper West Side, no i brudny, zapchlony Brooklyn, na szczęście też za rzeką. Nasi serialowi bohaterowie zamieszkują oczywiście najlepsze apartamenty Upper East Side, a ich niekończące się fundusze powiernicze starczają na życie, na jakie żadnego z was, kochani czytelnicy, nigdy nie będzie stać. Szpilki od Jimmiego Choo, sukienki od Vera Wang, torebki od Prady i biżuteria od Cartiera. Limuzyny, jedwabne szaliki i legendarne opaski - to wszystko działa na wyobraźnię nas, biedaków, jak magnes. Pragniemy tego, co mają oni, pieniędzy, luksusów, szoferów, kawioru na śniadanie i najlepszych win do kolacji. Sądzimy jednak, że nigdy nie będzie nam dane tego posmakować, kiedy nagle pojawia się Dan Humphrey. Biedak urodził się na Brooklynie, niestety tam też się wychował, a życie bogaczy z Manhatanu może oglądać co najwyżej z końca korytarza. Jednak tylko z początku, bowiem dziwny splot wydarzeń wrzuca go w końcu w wir życia tych, którzy dotychczas byli niedostępni. Co daje nam, szarakom, złudną nadzieję, że i my możemy.

Pieniądze, intrygi, złośliwości. Zemsta, miłość, pragnienia, seks. Moda, sztuka, biznes. A pośród tego wszystkiego tytułowa Plotkara, która bez żadnych skrupułów publikuje tajemnice i opisuje dramaty głównych bohaterów. Jest tylko słowem w przestrzeni, ale potrafi niszczyć życie. Dzięki niej zwykli ludzie Nowego Jorku mogą podpatrzeć, jak wygląda życie elity i zdać sobie w końcu sprawę z faktu, że wcale nie jest ono takie kolorowe.
Serial, który z początku wydawał mi się płytki, z kolejnymi odcinkami nabiera głębi. Postacie są złożone i dopracowane (tylko z Sereną są problemy), scenariusz błyskotliwy, a ścieżka dźwiękowa idealnie wkomponowana w treść sceny. Idealne z początku życie okazuje się dalekie od ideału, a akcja nabiera takiego tempa, że często trudno za nią nadążyć.



Serial ma jednak minusy i to niemało. Po pierwsze i najważniejsze - bywa niemiłosiernie irytujący. Bohaterowie potrafią się kochać na zabój w jednym odcinku, żeby w drugim się nienawidzić, a w trzecim kochać już zupełnie kogoś innego. Wielkie, na pozór, miłości, kończą się z błahych powodów, a przyjaźnie, które już dawno powinny się zakończyć, jakimś cudem trwają nadal. Postacie pozytywne nagle stają się negatywnymi, a negatywne pozytywnymi, żeby za chwilę znowu reprezentować czarne charaktery (co czasem wychodzi na plus, ale częściej irytuje). Każdy związał się z każdym, każdy każdego kochał, każdy z każdym spał, każdy się nienawidził i był obojętny wobec każdego. W poszczególnych sezonach na scenę wstępują nowe postacie, które sprawnie wyłapują podstawową zasadę, że każdy z każdym i w trybie natychmiastowym stają się częścią tej każdomanii. To wkurza.

Odskocznią jest jednak różnorodność postaci, które mimo że często infantylne, są też inteligentne. W scenariuszu często pojawiają się odnośniki do filmów i książek. Bohaterowie cytują wielkich filozofów, przytaczają fragmenty z klasyki literatury i bawią nawiązaniami do znanych nam filmów. Gdy oni załatwiają swoje sprawunki na sali bankietowej, gościom przygrywa ze sceny Florence and The Machine czy St. Vincent. To pokrzepiające, bo okazuje się, że ten baśniowy świat nie jest do końca taki bezmyślny i płytki.

Kończąc ten mój nic niewarty wywód, chciałabym jeszcze złożyć wielki hołd panu Eric'owi Daman, który odpowiadał za stylizację postaci w serialu Plotkara. To, co zrobił, to czysty majstersztyk. 
Wykazał się niesamowitą wyobraźnią, nadał każdej postaci jej własny charakter i dopisał kilka punktów do naszej listy życzeń. Po prostu bóg stylów.




Obejrzyjcie, jeśli macie za dużo czasu. Jeśli nie, lepiej przeczytać jakąś książkę. ;)

"Wielki Gatsby", Francis Scott Fitzgerald

Czy ten Gatsby rzeczywiście jest taki wielki?

Otóż to.
Zaczniemy od książki (bo od książki zawsze powinno się zaczynać). Przeczytałam, bo jakże mogłabym nie przeczytać? W końcu to klasyk, który pewnym susem wskoczył na listę książek, które należy przeczytać, opublikowaną przez zacne BBC. Sam Murakami twierdzi, że można ją otworzyć na przypadkowej stronie i ona na 100% będzie ciekawa. Ile w tym prawdy?
Fitzgerald spędził 3 cenne lata na pisaniu i dopieszczaniu tej powieści, mając szczerą nadzieję, że będzie ona wisienką na torcie jego literackiego dorobku. I owszem, stała się nią, musiała jednak odczekać swoje, aby spotkać się w końcu z uznaniem wśród czytelników.


Lata 20 XX wieku, Ameryka, West Egg i jazz. Pieniądze, wielkie domy, przystrzyżone trawniki. Świat arystokracji i Jay Gatsby, który jest centralnym punktem, roziskrzonym gamą świateł, skupiającym wokół siebie wszystkich. Urządzając niesamowite przyjęcia w swym ogromnym domu, sam skryty jest za mgłą tajemnicy. Mimo że jest w epicentrum, nic o nim nie wiadomo. Słyszano, że był w Oksfordzie, domyślano się, że majątek odziedziczył po rodzicach, plotkowano, że zabił człowieka. Kim tak naprawdę jest Jay Gatsby? Tego nikt nie wie. 
Co prawda opowiada sąsiadowi, Nickowi, historię swojego życia, ale czy jest ona prawdziwa?

Szampan lejący się litrami, piękne kobiety, szelmowcy mężczyźni, muzyka, diamenty i przepych, a w samym środku tego blasku Gatsby, wypatrujący tęsknym okiem tej, która miała być jego.
Jednak czy ten wielki Jay Gatsby, stanowiący główny trzon powieści, rzeczywiście jest taki wielki? Jak dowiadujemy się z końcowych stron, nie. Określnik “wielki” okazuje się być jedynie złudnym wyobrażeniem człowieka, słowem iluzorycznym, które pęka jak bańka mydlana właśnie wtedy, kiedy powinno dowieść swojej wiarygodności.
Fabuła książki na pierwszy rzut oka jawi się jako sztampa, schemat powielany już wielokrotnie. Młody, zdolny chłopak zakochuje się w dziewczynie ze śmietanki towarzyskiej. Związek nie ma jednak popracia rodziców, w dodatku miłosną sielankę zakłóca wojna, na którą młodzieniec zostaje oddelegowany. Ona zostaje sama, ale czeka, jednak do czasu, bo w końcu wychodzi za bardziej odpowiedniego kandydata. On wraca, bogaty, odmieniony i… ciągle w niej zakochany.
Konwencja znana już do znudzenia i jeżeli podejdzie się do niej protekcjonalnie, dostrzeże się jedynie wyświechtane schematy i pobieżny opis postaci. Jednak tak jak kino lat 30-tych, tak i ta powieść wymaga spojrzenia głębiej, poza schemat. Dostrzeże się wówczas małostkowość, egoizm, zepsucie i tchórzostwo, zwieńczone jedynym, prawdziwym morałem, że pieniądze szczęścia nie dają.
Kolejnym bardzo ważnym zagadnieniem tej książki jest miłość. Miłość wyśniona, wyidealizowana, i tym samym dramatyczna. Miłość, która jest tajemnicą kiełkującą w sercu i zawładniającą całą naszą egzystencją. Myślimy za dużo, czujemy za mocno, marzymy zbyt intensywnie, a gdy stykamy się z rzeczywistością, doznajemy okrutnego przebudzenia. Zdajemy sobie sprawę, że zakochaliśmy się nie w osobie, ale we własnym wyobrażeniu o niej.
Akcja jest przewrotna, tak jak i postacie. Język piękny, narracja płynna, a zakończenie zaskakujące. Jednak po przeczytaniu tej książki czułam niedosyt. W końcu sięgnęłam po klasyk literatury i spodziewałam się literackiej bomby, tymczasem dostałam zaledwie bardzo dobrą powieść. Rozczarowały mnie postacie, które mimo że intrygujące, nie zostały nakreślone tak wyraziście, jak sobie to wymarzyłam. Płynęłam przez tę powieść z przyjemnością, ale ani razu się nią nie zachłysnęłam. Dopiero zakończenie wyzwoliło we mnie więcej emocji zarówno w stosunku do bohaterów, jak i samej historii. Mimo że dostałam dużo, sądziłam, że dostanę więcej.
Jednak wśród całego tego narzekania, muszę przyznać, że “Wielki Gatsby” to rzeczywiście bardzo przyzwoity kawałek sztuki. Świetnie ukazany kult pieniądza, sztuczna moralność, obłuda i niewierność w związku. Wszystko ukazane w realiach początku XX wieku i niesamowitej scenerii blasku Long Island. Ponadczasowa – to słowo najdobitniej określa powieść Fitzgeralda, który uświadomił nam na jej stronicach wiele bolesnych prawd o życiu i o nas samych.
A co do filmu, to przyznam, że jeszcze go nie widziałam. Mimo wszystko, w imię mej odwiecznej zasady, przed wydaniem 30zł na bilet i popcorn, zachęcam uprzednio do przeczytania książki. Warto pobudzić swą wyobraźnię dla Gatsby'iego, samodzielnie stworzyć jego garnitury, poprowadzić złoty wóz i podziwiać piękny taras. Własnoręcznie polewać szampana i otwierać drzwi pięknym damom w wytwornych sukniach. 
Osobiście uściśnijcie dłoń wszystkim barwnym postaciom Long Island, zanim zrobi to za was (z pewnością z wielkim patosem, ale jednak) reżyser. Dajcie szansę prawdziwemy Jay'owi Gatsby'iemu, nim pozwolicie się porwać Leonardo DiCaprio, który tylko Gatsby'iego gra.

piątek, 7 czerwca 2013

Zaczerpnę powietrza w niedzielę

Stoję na balkonie i palę. Nigdy tego nie robiłam, bo ani niezdrowe, ani niesmaczne. Jednak palę. Nikotyna wnika w pień mózgowy, a dym w dłonie i włosy. Stoję, palę i myślę. Zastanawiam się, czy mam coś do powiedzenia. Chyba mam, bo w końcu każdy ma. Że prezydent nie taki, że ksiądz głupoty gada, że kwiatki na osiedlu brzydkie posadzili, że w autobusach klimatyzacji nie włączają, że drogi dziurawe, a chodniki krzywe, że ścieżek rowerowych za mało, biedronek za dużo, a naród obłudny.

Chyba warto mówić, co się ma do powiedzenia, mimo że to mało ważne i nikogo nie obchodzi, bo to oczyszcza. Przynajmniej tak mnie uczyli.

Pytanie tylko, czy warto o tym pisać? Blogi wyrastają teraz jak grzyby po deszczu, jedne mają ładną szatę graficzną i nic poza tym, drugie ładną polszczyznę, ale sensu za grosz, inne błędy, ale spory potencjał. Są blogi poczytne, ale nie wiadomo dlaczego, są zapomniane, a warte przypomnienia, są nieczytane, a przepełnione sensem.
Wszyscy teraz piszą, mimo że mało kto umie. Wszyscy mówią, mimo że mało kto wie o czym. Wszyscy czytają, ale nie to, co trzeba.
Następuje kulturalna degradacja, bo każdy może. Teatr to już nie teatr, kino to multipleksy, a książki to pornole na papierze. Kto sięga głębiej, kto chce więcej, kto stara się ambitniej, ten zadufany w sobie, ten pseudofilozof, który nie dla siebie, a na pokaz.
Każdy szufladkuje i każdy jest zaszufladkowany, dlatego nie warto przejmować się opiniami, nawet jeśli faktycznie do owej degradacji się przyczyniamy. Spoko, normalka.

Ja oczywiście z góry przepraszam.