środa, 19 czerwca 2013

"Hobbit, czyli tam i z powrotem", John Ronald Reuel Tolkien

O istocie większej od liliputa, mniejszej jednak od krasnala.


Czyli hobbit.


A konkretnie - Bilbo Baggins.


Wszyscy wiemy, kim jest Bilbo, wszyscy też wiemy, kto go stworzył. Niepozorny mieszkaniec Bag End w Hobbitonie, w kraju Shire. Syn Bunga Bagginsa i Belladony Tuk, wuj i przybrany ojciec Frodo Bagginsa. Właściciel przytulnej nory w pobliżu Pagórka, wyposażonej w pokaźnych rozmiarów spiżarnię, spory kominek i dużo wygodnych miejsc do rozprostowania kości.

Bilbo Baggins jest typowym Bagginsem, przyzwyczajonym do wygód, dobrego jedzenia i świętego spokoju. Lubi palić fajkę, pić herbatę z imbryczka i pałaszować ciasteczka. Jest stworzeniem przyjaznym i gościnnym, nie miewającym przygód i nie sprawiającym żadnych niespodzianek. Bowiem "(...), każdy z góry wiedział co Baggins powie o tej, czy innej sprawie, także nie potrzebował go trudzić zadawaniem pytań".
Tak więc siedzi nasz Baggins od pokoleń przy Pagórku, pali fajkę i rozmyśla o kolacji. 

Kiedy dnia pewnego, do drzwi okrągłych jak okienko okrętowe, puka stary druch Bilbo - Gandalf. I przynosi przygodę... Plus trzynastu krasnoludów.


Po wielu namowach, kilku hobbicich omdleniach, rwaniu sobie włosów z głów i wyczyszczeniu całej spiżarni, Bilbo, cokolwiek niechętnie, ale jednak, postanawia rzucić się w wir przygody.

Misja, w której przyszło mu uczestniczyć, miała na celu odzyskanie wielkiego skarbu krasnoludów, zrabowanego przez smoka Smauga, a on sam miał w niej pełnić rolę wyszkolonego włamywacza. W głowie mu się nie mieściło, jakim cudem może sprostać wymaganiom, ale Gandalf  nie ustępował, więc postanowiono. 
Następnego dnia czarodziej, Bilbo i trzynastu krasnoludów, pod dowództwem potomka królów Ereboru - Thorina Dębowej Tarczy, zebrawszy ekwipunek, wyruszyli z Shire.



Erebor był górą o znacznej wysokości, stanowiącą charakterystyczny punkt Rhovanionu. Od jego głównego masywu odchodziło sześć długich ramion, z wnętrza góry wypływała zaś Bystra Rzeka. W 1999 roku Trzeciej Ery przybyli tam krasnoludowie z plemienia Durina, którzy musieli uciekać z dotychczasowej siedziby, słynnej Morii w Górach Mglistych. Przewodził im król Thráin I, zwany też Starym, który założył w Ereborze Królestwo pod Górą i rozpoczął tam wielkie prace kopalniane. Podczas wykopalisk odkryto drogocenny kamień zwany Arcyklejnotem oraz bogate złoża minerałów. Wzniesiono okazałe i pełne przepychu sale, pomieszczenia i liczne tunele. Erebor kwitł. Jednak w 2210 roku, Thorin I, syn i następca Thráina, porzucił Erebor i poprowadził swych poddanych dalej na północ, ku Górom Szarym, konkretnie do Ered Mithrin (dlaczego, nie wiadomo). Krasnoludowie powrócili jednak do podnóża Samotnej Góry w 2590 roku, tym razem pod wodzą Thróra, bowiem w Ered Mithrin byli atakowani przez smoki. Na nowo zaludniony Erebor zaczął ponownie rozkwitać, a plemię Durina sprawnie bogaciło się. Taki stan pomyślności trwał do 2770 roku, kiedy to smok Smaug Złoty, zwabiony wieściami o bogactwach krasnoludów, znienacka zaatakował Erebor. Zginęło wielu, a ich siedziba została zdobyta. 
Przez kolejne 171 lat nikt nie ośmielił się zakłócić spokoju smoka, gdy ten spoczywał na wielkim kopcu zrabowanych bogactw, usypanym we wnętrzu Ereboru. 
Aż do przybycia pragnących zemsty, trzynastu krasnoludów i niepozornego hobbita...


Droga do Samotnej Góry nie tylko była bardzo trudna, ale i nieznośnie długa. Kompania, po minięciu ostatniego przyjaznego domu, weszła w obręb Dzikich Krain. Jak możemy się domyślać, przyjemnie raczej nie było, mimo że krajobraz swojski. Po bliskim spotkaniu z trzema przygłupimi trolami, drużyna wkroczyła do doliny Rivendell, zamieszkanej przez elfy Elronda. Mistrz dał im kilka cennych wskazówek odnośnie dalszej wyprawy, a elfki trochę pośpiewały, tak na lepsze samopoczucie. Zdecydowanie weselsza grupa ruszyła dalej, ku Górom Mglistym. Po dotarciu do pierwszych wzniesień, pojawił się kolejny problem w postaci humorzastych olbrzymów. Potem niestety zrobiło się jeszcze mniej przyjemnie, bo trzeba było uciec orkom, później wargom, nie dać się zjeść Gollumowi, a na koniec spróbować się nie usmażyć. Na szczęście poszło gładko, dzięki asom z rękawa Gandalfa, czyli orłom oczywiście, dokładnie Wielkim Orłom Gwaihir. Cała grupa została uratowana, w dodatku skróciła sobie trochę drogę, bo uczynne orły zgodziły się przetransportować ich przez rzekę Anduinę. Po lądowaniu obok skały Carrock i krótkim, acz przyjacielskim pożegnaniu z orłami, kompania ruszyła dalej. Kolejnym przystankiem w niestrudzonej wędrówce stała się posiadłość przyprawiającego o dreszcze Beorna. Mimo że gospodarz trochę z gruba ciosany, ugościł wędrowców, dał im jedzonko i konie. Wszyscy, prócz Gandalfa, który miał inne rzeczy do roboty, poszli dalej. No i tu się dopiero zaczęło! Trzeba było bowiem wkroczyć do Mrocznej Puszczy... Średnio przyjemne miejsce. W sumie to bardziej nieprzyjemne, niż przyjemne. Okej, tak naprawdę to było upiorne. Coś jak Zakazany Las Rowling, tylko jeszcze straszliwsze. Myślę, że Joanne mogła się wzorować na Mrocznej Puszczy, w końcu w swomi lesie też umieściła pająki. Paskudne pająki. I ten niepokojący zmysły Cień z Dol Guldur... Koszmar, po prostu koszmar, a w głowie dantejskie sceny.


Potem poznajemy elfich przyjemniaczków z Leśnego Królestwa, przy czym należy dodać, że określenie "przyjemniaczki" zostało użyte ironicznie. Następnie niewola, trochę sprytu i pełen wrażeń spływ Leśną Rzeką. Krasnoludów i Bilba wyławiają w końcu flisacy z miasta na jeziorze Esgaroth, zaskoczeni celem ich podróży, ale pomocni. Wreszcie drużynie udaje się dotrzeć do podnóży Samotnej Góry i teraz wystarczy tylko zabić smoka... Phi! Pestka.



Hobbit, czyli tam i z powrotem to nie jest Władca Pierścieni. Książka jest zdecydowanie krótsza, o wiele lżejsza i zdecydowanie bardziej baśniowa. W końcu omawia się ją w III klasie gimnazjum, więc heloł!, coś to musi oznaczać... Nie ma kilometrowych opisów leśnych dróżek, ani wielokilometrowych opisów ich odnóży, narracja jest płynna, lekka i łatwa w odbiorze. Książka liczy sobie zaledwie (plus minus, w zależności od wydania) 300 stron, podczas gdy pierwsza część Władcy Pierścieni, to już 500-stronicowy kloc. Więc ja się pytam, jakim, u diabła, cudem, Jacksonowi udało się ją rozbić na trzy części? W dodatku pierwsza trwa prawie tyle, co ekranizacja Drużyny Pierścienia! I dobra, może i bym to przebolała, bo wszyscy przecież wiemy, że Jackson słynie z upiększania fabuły własnymi wstawkami, ale, na Boga... 3 godziny?! Film jest rozleźnięty, przydługi i w pewnym momencie po prostu zaczyna męczyć. Jak sądzę, w drugiej części przez 3 godziny będziemy oglądać spacer ciemnym lasem, natomiast trzecia będzie zarezerwowana na potyczkę ze smokiem - kolejne 3 godziny biegania po górze i efekciarskich zbliżeń na Bitwę Pięciu Armii. Ekranizację książki, którą czyta się w pół dnia, będziemy oglądać przez 9 godzin... Kasa, moi mili, kasa. 
Masa efektów specjalnych, wybuchów, pożogi i niebezpieczeństw, czyli kolejna wielomilionowa produkcja mająca za zadanie ściągnąć jak największą rzeszę ludzi do kin. Ale Hobbit Tolkiena taki nie jest... Nie jest mroczny, ani złowrogi. Jest bajkowy! Krasnoludy nie są centralnym punktem książki, jest nim Bilbo Baggins. W dodatku wcale nie są takie milusińskie jak w filmie, mają swoje wady, bywają zachłanne, pazerne i chciwe. No dobra, Peter Jackson zorganizował nam wielkie show, efekty zapierają dech w piersi i w ogóle WOW! Ale przy całej tej efektomanii, historia Bilbo Bagginsa straciła swój oryginalny klimat i to mnie boli. 
Bo Hobbit to nie Władca Pierścieni... To zupełnie nie ten nastrój. 

Tolkien pisząc prequel do Władcy Pierścieni, pragnął, jak sądzę, możliwie jak najprzystępniej wprowadzić nas w skomplikowany świat Śródziemia. I zrobił to po mistrzowsku. Książka jest lekka, ale nie płytka, opisy są stosunkowo krótkie, ale szczegółowe, język przystępny, ale sprawnie wprowadza nas w trudną nomenklaturę Ardy. Hobbit jest źródłem, które zupełnie odbiega specyfiką od dalszych części...
Moim zdaniem Peter Jackson powinien to uszanować, zamiast robić kolejne komercyjne widowisko dla mas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz