poniedziałek, 24 marca 2014

Saga o Fjällbace, Camilla Läckberg

Kiedy dopadł mnie zbrodniczy nastrój (a czasem tak się zdarza), zamiast wyjść na ulicę i strzelać do przypadkowych ludzi, postanowiłam znaleźć dobry kryminał, który ukoi me bandyckie zapędy. O tak, książka potrafi takie rzeczy. Przynajmniej w moim wypadku. Czytanie o morderstwach, wyobrażanie sobie cierpień ofiar i słuchanie w głowie ich jęków, w zupełności zaspokaja moje żądze mordu. Wystarczyło znaleźć tylko odpowiednią książkę, która sprosta moim oczekiwaniom.

Już od jakiegoś czasu o uszy obijało mi się pewne szwedzkie nazwisko, które podobno wytyczyło nowe szlaki gatunkowe. Nazwisko to miało być stawiane na podium ex aequo ze znakomitym Larssonem, więc przyznam, że mnie zaintrygowało. Piszę tu o wszechobecnej ostatnimi czasy, Pani Camilli Läckberg, która jest reklamowana jako nowa gwiazda szwedzkiego kryminału, istna bogini morderczych łamigłówek, następczyni samego Stiega Larssona. Po prostu wow.

Ale mnie nie jest tak łatwo zaczarować, o nie, nie. Jak zawsze, gdy rozpoczynam przygodę z nową książką, w pierwszej kolejności szukam informacji o autorze. Tak było i tym razem. Gdy wpisałam w Google nazwisko Camilli, moją uwagę od razu przykuło jej zdjęcie. Camilla Läckberg okazała się piękną kobietą, o długich, gęstych, lśniących włosach, dużych oczach i białych zębach. Faktycznie bogini. Skrzywiłam się delikatnie i zwątpiłam nieco. Dobra, wygląd nie powinien mieć nic do rzeczy, zgadza się, ale gdy jakieś nazwisko wypływa tak nagle i jest tak gorąco chwalone, a jego właściciela w dodatku okazuje się piękną niewiastą, coś tu śmierdzi. Postanowiłam jednak nie ulegać wstępnemu wrażeniu i sięgnęłam po książkę.

                                

Camilla Läckberg wydała do tej pory dziesięć kryminałów, które łączą się w jedną sagę – Sagę o Fjällbace. Historie wszystkich dziesięciu książek rozgrywają się w jednym miejscu, rodzinnym mieście Camilli, Fjällbace, będącym niewielkim kurortem wypoczynkowym. Również bohaterowie wszystkich dziesięciu pozycji są ci sami, z zastrzeżeniem, że kto wychodzi na pierwszy plan, zależy od części. Generalnie sytuacja wygląda tak, że w tym małym, a prawdziwie niebezpiecznym mieście, znajduje się jeden nieszczęsny posterunek policji. Policjantem, który wyróżnia się inteligencją i sprytem spośród kolegów, jest Patrik Hedström. Zaraz za nim kroczy równie inteligentny i sprytny, Martin Molin (jego postać była wzorowana na mężu Camilli, Martinie Melinie, również będącym funkcjonariuszem policji). W przebieg śledztw swoje trzy grosze często wrzuca też niejaka Ericka Falck, będąca żoną Hedströma, oraz autorką kilku świetnych kryminałów (czyżby Camilla czerpała inspirację z samej siebie?). Oczywiście mamy też kilkoro innych bohaterów, a każdy z nich to inna osobowość i inna historia.


„Kaznodzieja” 6/10



Gdy wzięłam się za prozę Camilli, zaczęłam od drugiej części sagi, książki pt. „Kaznodzieja” (pierwsza miała zbyt słabą ocenę na lubimyczytać.pl, więc spasowałam; nie jestem jednak pewna, czy słusznie). Nie mam zamiaru opisywać całej fabuły, bo spojlerować kryminał to najgorsza zbrodnia, więc po prostu ocenię.
Kaznodzieja okazał się dobrą książką. Podkreślam – dobrą, nie - bardzo dobrą. Tematem przewodnim tej części jest oczywiście zbrodnia, ale obok wątku kryminalnego w zgrabny sposób poruszony jest problem fanatyzmu religijnego. 
Jednakże kluczowym pytaniem jest : czy domyśliłam się, kto jest mordercą? Otóż: nie. Podejrzewałam, ale nie byłam pewna. Kreacje bohaterów były naprawdę fajnie zbudowane, i mimo że coś się przeczuwało, ciężko było dopasować wszystkie elementy układanki. 

Książka nie zatrzęsła mną w posadach, ale podobała się na tyle, żeby polecić ją mamie. :)

„Kamieniarz” 7/10



Kolejną częścią, po którą sięgnęłam, był „Kamieniarz”. I tutaj sytuacja wyglądała trochę lepiej. Fabuła skacze z przeszłości w przyszłość, kreśląc nam złożoną i mrożącą krew w żyłach historię. Ta część opowiada o rozczarowaniach, zniszczonym życiu, egoizmie i podłości, i przede wszystkim o kobiecie, która nie cofnie się przed niczym, dopóki nie dopnie swego. Historia kamieniarza jest tak tragiczna i tak bolesna, że aż ściska serce, a wszechobecna niesprawiedliwość potrafi czytelnika prawdziwie wzburzyć. Trzecia część sagi o Fjällbace jest pełna emocji i potrafi naprawdę zaciekawić. 
W tym przypadku również nie domyśliłam się, kim jest morderca.

 „Ofiara losu” 3/10



Po „Kamieniarzu” przyszła kolej na „Ofiarę losu”, która okazała się strasznym rozczarowaniem. Po 30 stronach książki już wiedziałam, kto zabija, mimo że jeszcze nie posypały się wszystkie trupy. Książka była płytka i niesamowicie przewidywalna. Mimo że sam pomysł na historię był nie najgorszy, wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Ofiara losu to wielka porażka Camilli Läckberg.

„Niemiecki bękart” 7+/10



Jak na razie, najlepsza książka Camilli Läckberg, jaką czytałam. Tutaj autorka zabiera nas w czasy II wojny światowej i udowadnia, że wojna zawitała również do Skandynawii. Bohaterowie są świetnie nakreśleni, historia ciekawa i zaskakująca, a zakończenie nie do przewidzenia. Czyta się szybko i przyjemnie. Widać, że po nieudanej wcześniejszej części, autorka pomna błędów, uderza z grubej rury. To się ceni.

Książka co prawda nie jest arcydziełem, ale spokojnie można ją wrzucić do teczki „dobry kryminał” i polecić znajomym. Siódemka z dużym plusem dla Bękarta, bez zająknięcia.

Niestety w momencie, kiedy odłożyłam piątą część Sagi o Fjällbace, moja ochota na kryminały raptownie zmalała. Postanowiłam więc, jak na razie, przystopować z Panią Camillą, co jednak wcale nie znaczy, że jeszcze kiedyś nie sięgnę po następną część.

Podsumowując moje wrażenia, z całą pewnością mogę napisać, że Camilla Läckberg to nie Stieg Larsson i sporo do Larssona jej brakuje. Ładna buzia zrobiła swoje i taka jest smutna prawda. Mimo wszystko Szwedka zna się na kryminałach, i jak tylko przestaje pisać na łapu capu, byleby zadowolić wydawcę, spod jej palców wychodzi coś naprawdę godnego przeczytania. Jeśli ktoś lubi kryminały, po Camillę powinien sięgnąć, ot, choćby z ciekawości.

Ja, jako autorce, daję jej szósteczkę. A niech ma, dziewczyna.


wtorek, 18 marca 2014

"Buszujący w zbożu", Jerome David Salinger

Kombinowałem, że nadałbym się na przykład do obsługi stacji benzynowej, mógłbym pompować benzynę do samochodów. Zresztą było mi wszystko jedno, jaką pracę dostanę. Byle nikt mnie nie znał, bylem ja nawzajem nie znał nikogo. Wymyśliłem sobie na to sposób: będę udawał głuchoniemego. Jako głuchoniemy nie będę musiał prowadzić z nikim głupich rozmów bez sensu. Kto będzie miał do mnie interes, napisze kilka słów na kartce i podsunie mi pod oczy. Prędko się ludziom takie rozmówki sprzykrzą i dadzą mi święty spokój aż do końca życia.




Książka ta została napisana w 1951 roku, przez Pana Jerome Davida Salingera i od razu wprowadziła spore zamieszanie.  Okazała się siedliskiem zła i demoralizacji, przez co bezzwłocznie ją potępiono, a nieszczęsnego Salingera okrzyknięto diabłem wcielonym, co to biedne dzieci  perfidnie deprawuje i jeszcze udaje, że wcale nie.

Och, wielkie poruszenie nastąpiło w sielankowym, amerykańskim domostwie, gdzie idylla nagle zamieniła się w koszmar! Lęk przed spaczeniem psychiki dorastającej młodzieży, doprowadził do tego, że w latach 1961-1982 Buszujący w zbożu był najbardziej cenzurowaną książką w amerykańskich szkołach średnich i bibliotekach.

Co więc jest takiego kontrowersyjnego w Buszującym w zbożu, że amerykańskie matki rwały włosy z głów, gdy tylko ich pociecha zanadto zbliżyła się do tej ziejącej złem i wypaczonej moralnie książki? Ano trochę jest.


Głównym bohaterem i zarazem narratorem, jest niejaki Holden Coulfield, szesnastoletni chłopak, będący typem intelektualisty, który do edukacji nie przywiązuje większej wagi. W związku z czym sukcesywnie wylatuje z kolejnych szkół średnich, w których umieszczają go rodzice. Akcja utworu rozpoczyna się latem 1950 roku, kiedy Holden, czekający w szpitalu na przyjazd brata, opowiada wydarzenia sprzed kilku miesięcy. Swą opowieść zaczyna od przykrego momentu, kiedy to zostaje wydalony z kolejnej, czwartej już szkoły średniej. Chłopak, zirytowany postawą współlokatora względem pewnej dziewczyny i brzydotą jego walizek, postanawia uciec z akademika, zamiast czekać na przyjazd rodziców i ponownie patrzeć w ich rozczarowane twarze. Udaje się do swojego rodzinnego miasta – Nowego Jorku – ale zamiast wracać do domu, wynajmuje taksówkę i każe się zawieść do jakiegoś miłego baru. Pije alkohol, pali papierochy, podrywa panienki (i co tu się dziwić nadopiekuńczym, amerykańskim mamom? no właśnie), i przez cały ten czas rozmyśla.


Akcja książki to niespełna 3 dni z życia Holdena, a fabuła to żadna ekstrema. Coulfield idzie na mecz, spotyka się z byłym nauczycielem angielskiego, jedzie do NY, wynajmuje pokój w hotelu,  rozmawia z dwoma zakonnicami i zaprasza byłą dziewczynę do kina. Odwiedza nocą młodszą siostrę, dzwoni do mamy kolegi i próbuje pogawędzić z taksówkarzem.

Co w tym porywającego? Co fascynującego? Co sprawiło, że Buszujący w zbożu to książka kultowa, a Holden Coulfield stał się ikoną nastoletniego buntu wobec świata dorosłych i poczucia wyalienowania? No właśnie... Co?

Wędrówka Holdena ulicami Nowego Jorku to swoista metafora ludzkiego życia. Ma ona charakter nieustannego ścierania się jego idealizmu z tym, co przynosi mu życie i co pogłębia jego wyalienowanie ze społeczeństwa. Świat dorosłych niszczy jego mentalność, kaleczy jego wrażliwość i osobowość. Holden gardzi tym światem, twierdząc, że jest on zepsuty i obrzydliwy. Nienawidzi też kina, uważając go za symbol upadku kultury, która staje się produktem masowym, a która powinna być symbolem lepszego jutra. Swojego brata, który robi karierę w Hollywood, nazywa prostytutką. Holden w zasadzie pogardza wszystkim, co wiąże się z kapitalizmem, utożsamiając to z zepsuciem i małostkowością. Jedynie niewinność świata dzieci postrzega jako tę przepełnioną dobrem, szczerością i szansą na lesze jutro.


Przekaz całej książki tak naprawdę kryje się w jej krótkim, acz dosadnym tytule. Buszujący w zbożu to nikt inny, jak Holden, który marzy o tym, aby uciec od otaczającej go, zepsutej do szpiku kości i sztucznej rzeczywistości, i udać się na pole zboża, gdzie będzie łapał biegające po nim dzieci i chronił je przez upadkiem w przepaść, która kryje się na jego skraju.

Wiesz, czym bym chciał być? (...) Wiesz czym? Rozumie się, gdybym mógł, do cholery, naprawdę wybrać, co zechcę.(...) Jestem właśnie strażnik w zbożu.

Według mnie książka ta jest genialna. Na 10, daję jej 9 z plusem i już szukam jakiegoś ładnego wydania, które mogłabym zakupić. Zdecydowanie jedna z najlepszych pozycji, jakie czytałam. Zdecydowanie. 

Buszujący w zbożu to pozycja kultowa i tym samym obowiązkowa. Uderza w człowieka jak grom i nie daje o sobie zapomnieć, a prawdy Holdena, tak bezpośrednie i przejmujące, sprawiają, że ciężko jest przełknąć ślinę.

Zdarzają się jednak osoby, które tę książkę krytykują, a ja w ogóle nie potrafię ich zrozumieć. Nie jestem w stanie sobie uzmysłowić, dlaczego tak jest. Oczywiście od razu nasuwa się odpowiedź, że nie uchwycili sensu książki, ale to być może niekoniecznie prawda. Buszujący w zbożu spodoba się każdemu, kto ma w sobie chociaż odrobinę z buntownika i możliwe, że rozczaruje tych, którzy utożsamiają się ze światem tak zaciekle w książce krytykowanym. To tylko przypuszczenie, ale myślę, że logiczne.

Cóż, przeczytajcie i oceńcie sami.  :)


A teraz kilka ciekawostek!

Mark David Chapman, który w roku 1980 zamordował Johna Lennona, miał przy sobie egzemplarz Buszującego w zbożu, gdy tuż po dokonaniu morderstwa został aresztowany przez policję. Zaś John Hinckley Jr., który w roku 1981 roku próbował zastrzelić prezydenta Ronalda Reagana, miał obsesję na punkcie tejże książki, chciał nawet zmienić imię i nazwisko na Holden Caulfield.

Ponadto Buszujący w zbożu ma niewielkie szanse na ekranizację, kiedykolwiek. W 1949 roku do kin trafił film "Moje zwariowane serce", oparty na opowiadaniu Salingera pt. "Uncle Wiggily in Connecticut". Obraz spotkał się z koszmarnym przyjęciem wśród krytyki i widzów. Zdruzgotany pisarz postanowił wówczas, że żadne inne dzieło, które wyszło spod jego pióra, nie trafi nigdy na ekran. W tym Buszujący w zbożu. Salinger zmarł, a prawa do jego twórczości  znajdują się od 2008 roku w rękach fundacji jego imienia. Stojące na jej czele osoby zapowiedziały, że wciąż nie ma szans na zekranizowanie dzieł pisarza.

wtorek, 18 lutego 2014

Kilka na raz.

Jak widać na załączonym obrazku, przez długi czas nic nie opublikowałam. Zadziało się tak, ponieważ przez przeszło 4 miesiące nie potrafiłam się skupić na tyle, żeby stworzyć spójny i sensowny zlepek zdań. Jak już miałam pomysł na wstęp, to brakowało go na zakończenie i odwrotnie. Koniec końców zaczynałam razy kilka, nie skończyłam nawet raz. A książek w tym czasie przeczytałam wiele: kryminałów, fantastyki, a nawet romansów.
Z fantastyki zakończyłam Diunę i Autostopem przez Galaktykę, z kryminałów połasiłam się o kilka książek Camilli Lackberg, a w świat romansu zabrała mnie Jane Austen. Miałam też przygodę z Wilkie Colinsem, Dumasem, Dan’em Brown’em i Rogerem Zelaznym, udało mi się też zmęczyć Wichrowe Wzgórza Emily Bronte, co trwało czas jakiś i było wyjątkowo żmudnym i mozolnym procesem. Spośród tych wszystkich księżek kilka mnie rozczarowało, a kilka chwyciło za serce. Zamiast się rozdbrabniać i wytężać umysł ponad miarę, streszczę wszystko w jednym, zgrabnym wpisie oszczędzając sobie pracy, a wszystkim zainteresowanym czasu na przeczytanie.
Zaczniemy od perełek, bo od perełek milej zaczynać.
Diuna jest perełką i Autostopem przez Galaktykę też jest perełką, ale o tym już pisałam, więc tym razem zaniecham.

Emma, Jane Austen

Kolejną perełką jest Emma pióra Jane Austen. I mimo że za romansami nie przepadam (kojarzą mi się bowiem z kurami domowymi), to po Jane sięgnęłam, bo to romans XIX-wieczny, w dodatku dobrze napisany i rozkosznie kongruentny. Na łamach tej książki Jane przenosi nas w świat gentelmanów, pięknych panien, kutruazji i galanterii. Wszyscy przestrzegąją etykiety, wiedzą czym są dobre maniery i przechodzą przez życie, jakby czas cały grali na scenie teatru wyszukanej grzeczności.

W tym świecie mężczyźni wiedzą jak rozmawiać z kobietami, a kobiety potrafią obchodzić się z mężczyznami. Szczerość jest pojęciem umownym, a wachlarze dam skrzętnie ukrywają pradziwe emocje. Jednak przez całe to kłębowisko pięknych słów, grzeczności i ukłonów, nie zawsze szczerych, ale zawsze wymaganych, przebija się promyk prostoduszności tytułowej Emmy. Emma jest dziewczyną z dobrego domu, obdarzoną talentami i pięknym charakterem pisma. Serce ma dobre, umysł bystry, a chęci szczere, problem jest tylko z umiejętnym podejmowaniem decyzji i działań. Strasznie miesza, trochę rani, ale przecież chciała dobrze. Wyrzuty sumienia ma i to silne, szczere także, ale i zasłużone. Zasłużone, że hej!



Jako że jest to romans, jest i miłość. Jest złamane serce, są miłosne listy i ukradkowe spojrzenia. Ogrom komplementów, podarunki i łzy. Wszystko jednak kończy się dobrze, bo przecież to romans, więc alternatywy nie ma.
Przepadam za ciekawymi wycieczkami wstecz, a ta była wyjątkowo interesująca. W prozie Jane Austen urzeka mnie język i klimat epoki. Jestem też urzeczona sposobem, w jaki autorka kreśli postacie. Jest w tym niepodważalnym mistrzem i dziękuję jej za to. Emma to mój faworyt.
Poza tym czytałam Perswazje i również szczerze chwalę. Rozważna i Romantyczna to kolejny strzał w dziesiątkę. Z kolei Mensfield Park trochę mnie rozczarował, ale to nie szkodzi, bo Jane nadal ma zaszczytne miejsce na mojej półce.
Nie czytałam jednak Dumy i Uprzedzenia, ale wiem, że warto. Film jest bowiem cudny! I ten stary i nowy także.

Hrabia Monte Christo, Aleksander Dumas

Kolejna perełka, i to taka wyjątkowo kształtna, to Dumas i jego Hrabia Monte Christo. Och, jaka to cudna książka jest! Smutna, ale cudna. Język piękny, kwiecisty, postacie ciekawe, a klimat porywający. Akcja utworu rozpoczyna się w końcu lutego 1819 roku w Marsylii, gdzie nasz główny bohater, Edmund Dantes, urodził się i wychował. W momencie, kiedy Edmund ma zacząć szczęśliwie życie u boku swej wymarzonej kobiety, za sprawą trzech nieprzychylnych mu osób, zostaje wtrącony do więzienia za rzekomą pomoc bonapartystom. Spędza tam 14 lat i kiedy w końcu udaje mu się uciec, przyrzeka sobie pomścić ludzi, którzy obrócili jego życie w ruinę.  



Razem z nowonarodzonym Edmundem, który od tej pory każe nazywać się Hrabią Monte Christo, wędrujemy po uliczkach Marsylii, Paryża i Rzymu. Poznajemy życie zarówno tych bogatych, jak i biednych. Dowiadujemy się czym jest honor, miłość, obłuda i prawdziwa zemsta.
Ta książka wywoła u nas wiele emocji i masę przemyśleń, a przy ostatniej stronie smutne westchnienie, że to już koniec.
Film z kolei to jakiś żart i każdy, kto przeczytał książkę, oglądając go tylko zamarudzi i prychnie niechętnie.

Kolej na rozczarowania.

Wichrowe Wzgórza, Emily Bronte

Po zachwycie nad Jane Austen przyszedł czas na sięgnięcie po inną autorkę gatunku i tym razem padło na Emily Bronte. Wichrowe Wzgórza, jej czołowa powieść, która na świecie zjednała sobie tysiące fanek i fanów, mnie nie podeszła w ogóle. Zadziało się tak, ponieważ przytłoczył mnie jej klimat. Mroczny i ciężki, i to tak namacalnie. Mroczny, ciężki, niepokojący. Cała książka taka była. Postacie, historia, wszystko. I gdy zaczynałam ją czytać, czułam, że ten mrok mnie ogarnia. Nie był to jednak mrok w stylu orwellowskim, bo ten ogarnia, ale i zmusza do refleksji. Mrok Wichrowych Wzgórz był absurdalny, bo opierał się na absurdzie.
Z grubsza wygląda to tak, że mamy złego bohatera, który krzywdzi. Krzywdzi ojca, brata, dziecko. Krzywdzi, bo stracił ukochaną i teraz sądzi, że ma prawo. Niszczy ludzi od wewnątrz, znęca się nad nimi psychicznie, tworzy dom, w którym zło wychodzi ze ścian. Jednak nikt na te krzywdy nie reaguje, wszyscy zgodnie odwracają wzrok.
A ta świadomość czytelnika dołuje i męczy.
Mnie zdołowała i zmęczyła.



Ciężko było mi dotrwać do końca, przyznam. Trochę to trwało. Jednak nie żałuję, że przeczytałam tę powieść, w końcu to Wichrowe Wzgórza, więc wypadało. Już mogę o tej książce dyskutować, a to miła świadomość. Myślę, że jeśli ktoś jest fanem literatury, a Emily Bronte jeszcze nie czytał, powinien po tę pozycję sięgnąć. A nuż może się spodobać, w końu fanów na świecie ma bez liku. Nic w tym zresztą dziwnego, bo jest świetnie napisana. Każda książka, która potrafi wywołać w czytelniku tak silne emocje, jest świetnie napisana.
Ja jednak, przynajmniej na razie, dam sobie spokój z panią Bronte.

Dziewięciu Książąt Amberu, Roger Zelazny

Kolejną książką, która mi nie podeszła, okazała się pozycja fantasy o tytule Dziewięciu książąt Amberu pióra Rogera Zelaznego. Kiedy połasiłam się o recenzję Diuny Herberta, wspomniałam o książkach fantasy, które „zamiast o czymś traktować, są jedynie powielaniem pobieżnych schematów”. Dziewięciu książat Amberu cudownie wpisuje się w tę definicję. Nienawidzę książek fantasy pisanych pobieżnie, na łapu capu, na chybcika, po łebkach, czy jakkolwiek inaczej to określić. Niepojęte dla mnie jest, aby stworzyć fantastyczny świat i w jego opisie zamknąć się na 100 stronach. Myślałam, że mnie krew zaleje, kiedy główny bohater wszedł do wielkiego, podwodnego miasta Remby i wyszedł z niego dwie strony później. Jak można pisać o podwodnym królestwie i opisać go w pięciu zdaniach? No jak? Nie można! To zbrodnia i już.



Książka była nieciekawa, płytka, kiepsko napisana. Postacie nijakie, klimatu żadnego, fabuła z potencjałem, ale zupełnie niewykorzystanym. To fantastyka z niższej półki, która z dobrą literaturą nie ma nic wspólnego. Nie polecam. Zupełnie. Strata czasu. A fuj.

I to tyle, więcej nie będę tu bazgrać, bo byłoby za długo, za nudno, zbyt męcząco i niepotrzebnie. Co do reszty książek, o których wspomniałam, to może pokuszę się o ich recenzję, ale kiedy, to już ciężko powiedzieć. Kiedyś tam, to na pewno, w dalszej, albo bliższej przyszłości. Nie wiem. Obawiam się jednak, że w tej dalszej.  J

piątek, 13 września 2013

"Restauracja na końcu wszechświata", Douglas Adams


I płyniemy z nurtem!

Restauracja na końcu wszechświata to druga część przygód nieszczęsnego Artura Denta i jego niezwykłej kompaniiey.

Tym razem, z nieco mniejszym polotem, ale nadal entuzjastycznie, płyniemy z nurtem absolutnego nieprawdopodobieństwa!

W tym odcinku próbujemy scalić rozszczepiony mózg eks-prezydenta Rządu Galaktycznego, aby zrozumieć, o co, u licha, w ogóle chodzi. Kibicujemy Arturowi, gdy ten przyrządza herbatę i psioczymy na Vogonów za ich niekulturalność i złe wyczucie chwili. Trochę żal nam się robi pasażerów czekających już dziewięćset lat na dostawę nasączonych sokiem cytrynowym serwetek, ale przynajmniej się wyśpią. A sen jest bardzo ważny, wiedzą to wszystkie dzieci.
Poznajemy największy, najgłośniejszy i najbogatszy zespół rockowy w historii, w ogóle w całej historii, łącznie z jego wokalistą, Hotblackiem, który nie żyje, żeby nie płacić podatków. Odwiedzamy pana rządzącego wszechświatem i jego kota, a potem lądujemy na Ziemi sprzed 2 mln lat i dowiadujemy się, że człowiek wcale nie jest kuzynem mapły.

Kolejna końska dawka nowinek, abstrakcji i fantastycznego humoru - to nam zgotuje Restauracja... 

Nie pozostaje mi dodać nic więcej, jak tylko : przeczytajcie! :)


czwartek, 12 września 2013

"Diuna", Frank Herbert

Po zetknięciu się z takimi cackami literatury fantastycznej, jak nieziemski Władca Pierścieni, trochę bardziej przyziemny, ale nadal fantastyczny, no i nasz rodzimy - Wiedźmin, czy też równie niesamowity, jak i rodzimy - Lód, nie przypuszczałam, że w odmętach księgarni zalega jeszcze coś gotowego rywalizować z tak wysublimowaną literaturą fantasy, jak powyższe. Okazało się, że okropnie się myliłam. I składam to na karb mojej niepohamowanej ignorancji, niedbalstwa, totalnej niewiedzy i paskudnej nieświadomości. Jest mi wstyd, naprawdę wstyd. Na swoje usprawiedliwienie chciałabym dodać, że dopiero raczkuję w świecie literatury zarówno fantastycznej, jak i każdej innej i należy mi wybaczyć pewne niedociągnięcia - w zasadzie we wszystkim. Tyle gwoli spuszczania głowy i bicia się w pierś.

Kontynuując.

Dziś będę pisać o Diunie pana Herberta, na którą miałam oko już od jakiegoś czasu, ale sięgnęłam po nią dopiero teraz, bo tak jakoś wyszło. Wyjaśnię dlaczego miałam na nią oko, bo to istotne. Nie dlatego, że słyszałam, że dobra, nie dlatego, że czytałam recenzje, ani nawet dlatego, że obejrzałam film. Przyznam, znów wzdychając ze wstydem, że nic o Diunie nie wiedziałam, ani o czym, ani kto, ani jak. Dlaczego więc zwróciłam uwagę? Ano dlatego, że Rebis wykonał kawał dobrej roboty! To jest coraz rzadziej spotykane, więc o tym trzeba pisać, chwalić i nagłaśniać. Wydanie jest naprawdę ładne, dopracowane w każdym calu, zarówno językowo, jak i graficznie. Zatrudnienie pana Siudmaka jako ilustratora było mistrzowskim posunięciem, bo mimo że Diuny nie czytał, idealnie wstrzelił się z klimatem. Nie da się przejść obok i nie zerknąć. To bardzo rzadko spotykane zjawisko wśród wydawnictw, tym bardziej, gdy w grę wchodzi fantasy. Nurt lekceważony, traktowany jako gatunek drugiej lub trzeciej kategorii, w dodatku odpowiedzialny za całe zło świata. W tym miejscu nie zamierzam jednak fantastyki bronić, bo prawdą jest, że z jej lędźwi wyłazi masa płytkich chłamów, które zamiast o czymś traktować, są jedynie powielaniem pobieżnych schematów. Z drugiej strony jednak nie zamierzam też fantastyce umniejszać, bo są wśród niej prawdziwe perełki, które nie opowiadają tylko o wróżkach, smokach, elfach, czy nawałkach magicznych armii rozwalających połowę świata bez wiarygodnego powodu, ale też o całych społeczeństwach, zasadach ich funkcjonowania, systemach politycznych, gospodarce, tradycjach, religii, i tym wszystkim, co zapiera dech, gdy się o tym umie myśleć i pisać. Dlatego dziękuję wydawnictwu Rebis, że potrafi odróżnić chłam od geniuszu i z należytym szacunkiem potraktowało Diunę. Dziękuję też wydawnictwu Solaris, reprezentującemu rażącą ignorancję w tym temacie, za to, że nigdy nie połasiło się o wydanie tej pozycji. Życzę mu też rychłego upadku.

Diuna

Głównym bohaterem powieści jest trzynastoletni Paul, wyjątkowy chłopiec, będący ostatnim ogniwem planu eugenicznego Bene Gesserit. Zmuszony do walki o honor swego rodu, zbrukanego przez intrygi i kłamstwa wrogów, staje się wybrańcem o wyjątkowej świadomości. Dzieckiem Diuny, planety okrutnej i bezlitosnej, gdzie wody jest tak mało, że odzyskuje się ją nawet z ciał zmarłych, gdzie człowiek staje się drapieżnikiem walczącym o przetrwanie, a kartą przetargową dla jednych jest woda, a dla innych melanż - życiodajna przyprawa o niesamowitym działaniu na ludzki mózg i ciało. 
Oczy wszystkich wysokich rodów zwrócone są na Arrakis. 
Wszyscy patrzą, nikt jednak nie widzi. 
Paul Atryda sprawi, że zobaczą wszyscy.



Powieść ma swoje lata (to w końcu 1965 rok), jednak pomimo upływającego czasu, nie zestarzała się ani o jotę. Świat w niej przedstawiony jest tak oryginalny, że ani trochę nie kłóci się z naszym współczesnym wyobrażeniem przyszłości, wszechświata i możliwości ludzkiego gatunku. Nie jest też tak infantylny, jak fantasy uciekające w nieokreśloną, absolutnie bzdurną przeszłość, a zarazem unika pułapki jaką jest błędna diagnoza kierunku rozwoju nauki i techniki. Pułapki, która połyka coraz to nowe dzieła literatury fantastyczno-naukowej uznawane dotąd za doskonałe.



Diuna jest powieścią o wielu płaszczyznach. Sama jej kanwa jest na tyle oryginalna i ciekawa, że można się w niej zatracić. Mimo to Herbert sięga głębiej, budując nam wielowymiarowy schemat rzeczywistości. Mamy historię eksplorującą mit mesjasza, mamy planetę przedstawioną jako machinę do wytwarzania energii, mamy narkotyk pobudzający świadomość i problem uzależnienia od niego oraz wodę, będącą odpowiednikiem ropy naftowej. Herbert penetruje związki ekonomii i polityki, analizuje dar przewidywania i zwraca uwagę na pułapki, jakie on ze sobą niesie. 
Diuna jest powieścią ekologiczną z wieloma skojarzeniami, a także opowieścią o ludziach i ich zabiegach o ludzkie wartości. Jest to również powieść polityczna, ekonomiczna, filozoficzna i socjologiczna. Łączy religię z władzą, tradycję z nowoczesnością, złożoność życia z jego prostotą.
I każdy z tych poziomów jest nieustannie monitorowany, z niebagatelną precyzją i niezwykłą spójnością.
Trzeba przyznać, że ta powieść bezwzględnie wymaga wyobraźni i dlatego nie jest dla każdego. Wymaga też znajomości języka polskiego, przynajmniej na tyle, by tekst zrozumieć bez sięgania co chwilę do słownika, a to, jak mniemam, też może być dla niektórych pewną przeszkodą. Mimo to zachęcam gorąco, bo naprawdę, naprawdę warto.

Dla mnie to hit po wsze czasy i zapewne jeszcze nie raz sięgnę po opowieść o pustynnej planecie. :)

piątek, 21 czerwca 2013

"Cień wiatru", Carlos Ruiz Zafón

Jedna książka może zmienić życie człowieka.

"Każda znajdująca się tu książka, każdy tom, posiadają własną duszę. I to zarówno duszę tego, kto daną książkę napisał, jak i duszę tych, którzy tę książkę przeczytali i tak mocno ją przeżyli, że zawładnęła ich wyobraźnią. Za każdym razem, gdy książka trafia w kolejne ręce, za każdym razem, gdy ktoś wodzi po jej stronach wzrokiem, z każdym nowym czytelnikiem, jej duch odradza się i staje się coraz silniejszy."


Tak jak 10-letni Daniel Sempere dał się omamić Caraxowi, tak mną zawładną Carlos Ruiz Zafón.

Cień wiatru jest jedną z moich najulubieńszych książek, pozycją wyjątkową i unikalną, która odcisnęła wyraźne piętno na mojej wyobraźni i świadomości, stając się niewątpliwym faworytem pretendującym do miana książki idealnej.



Kiedy tej pamiętnej, czerwcowej nocy, Daniela zbudził jego własny krzyk, ojciec wiedział, że już czas. W okowach mroku zaprowadził swego 10-letniego syna do miejsca na tyle wyjątkowego, że do tej pory zamykając powieki, widzę je wyraźnie oczami wyobraźni.

"Ruszyliśmy ze strażnikiem owym zamkowym korytarzem i dotarliśmy do wielkiej, okrągłej sali, najprawdziwszej bazyliki ciemności, zwieńczonej kopułą, z której wysokości padały snopy światła. Niezmierzony labirynt korytarzyków, regałów i półek zapełnionych książkami, wznosił się po niewidoczny sufit, tworząc ul pełen tuneli, schodków, platform i mostków, które pozwalały się domyślać przeogromnej biblioteki o niepojętej geometrii. Na wpół ogłupiały spojrzałem na ojca. Uśmiechnął się i puścił do mnie oko. - Danielu, witamy na Cmentarzu Zapomnianych Książek."
Przyjęte było, aby osoba, która po raz pierwszy odwiedza to magiczne miejsce, wybrała jedną książkę i zaadoptowała ją, aby nie dotknęło jej wieczne zapomnienie. Tak też uczynił Daniel. Wybór padł na krwiście czerwoną okładkę, przeszytą złotym napisem "Cień Wiatru" Julian Carax. 
"Kiedyś usłyszałem, jak jeden z klientów ojca powiedział w księgarni, że niewiele rzeczy ma na człowieka tak wielki wpływ, jak pierwsza książka, która od razu trafia do jego serca."
I miał rację. 
Daniel utonął całkowicie w świecie obrazów i emocji, jakich nigdy przedtem nie znał. Postacie tak realne, jak wydychane przez niego powietrze, porwały go w tunel przygód i tajemnic. I na zawsze zmieniły jego życie. 



Zauroczony powieścią chłopiec postanawia odnaleźć inne książki autora i poznać jego tajemnicę, która z każdą kolejną przewracaną stroną, wydaje się być coraz bardziej niezwykła. Daniel nie zdaje sobie sprawy, że oto rozpoczyna się największa i najbardziej niebezpieczna przygoda jego życia, która da również początek niezwykłym opowieściom, wielkim namiętnościom, przeklętym i tragicznym miłościom. A wszystko to w cudownej scenerii Barcelony gotyckiej i renesansowej, secesyjnej i powojennej.

Przede wszystkim jednak książka snuje swą opowieść o niedomówieniach, drobnych kłamstewkach, tajemnicach i zaszłościach, które zebrane razem potrafią nie tylko zabijać ludzi i niszczyć fortuny, ale nawet oplatać swymi pajęczymi sieciami całe miasta. Łączyć ze sobą kontytenty i wżerać się głęboko w pamięć, pozostawiając serce pełne nienawiści, smutek i choroby psychiczne.




Jednak pomimo ciekawej fabuły i zaskakującego zakończenia, tym, co mnie najbardziej zachwyciło w  książce, jest język... Bogaty, plastyczny i obrazowy. Przepełniony barwnymi metaforami i alegoriami. Mimo że książka liczy sobie 500 stron, nie ma momentów przegadanych, ani monotonnych. Postacie mówią z sensem, zawsze trafnie, barwnie i zajmująco. Autor się nie śpieszy, snuje swoją opowieść powoli, ale z oczekiwanym skutkiem. Czytelnik, który docenia kunszt literacki, będzie spijał każde słowo i przystawał przy każdym akapicie.

Tak, to język jest największym atutem Cienia wiatru. Język ekpresywny, wielobarwny - piękny.


A Barcelona? Cóż, Barcelona Zafóna jest magiczna. Wyrosła w mej świadomości jako zlepek wszystkich miast, o których kiedykolwiek czytałam, i które kiedykolwiek widziałam. Jest tak prawdziwa, że aż namacalna, i tak tajemnicza, że zupełnie niedostępna. Barcelona cierpi, a im bardziej cierpi, tym jest piękniejsza.


Ktoś kiedyś powiedział, że aby zostać mądrym człowiekiem, wystarczy przeczytać 10 książek, jednak aby je znaleźć, należy przeczytać tysiące. Przyjmując te mądre słowa za pewniak, śmiem sądzić, że spośród tych wszystkich książek, które dane mi było do tej pory przeczytać, Cień wiatru należy zaliczyć do magicznej dziesiątki.

środa, 19 czerwca 2013

"Hobbit, czyli tam i z powrotem", John Ronald Reuel Tolkien

O istocie większej od liliputa, mniejszej jednak od krasnala.


Czyli hobbit.


A konkretnie - Bilbo Baggins.


Wszyscy wiemy, kim jest Bilbo, wszyscy też wiemy, kto go stworzył. Niepozorny mieszkaniec Bag End w Hobbitonie, w kraju Shire. Syn Bunga Bagginsa i Belladony Tuk, wuj i przybrany ojciec Frodo Bagginsa. Właściciel przytulnej nory w pobliżu Pagórka, wyposażonej w pokaźnych rozmiarów spiżarnię, spory kominek i dużo wygodnych miejsc do rozprostowania kości.

Bilbo Baggins jest typowym Bagginsem, przyzwyczajonym do wygód, dobrego jedzenia i świętego spokoju. Lubi palić fajkę, pić herbatę z imbryczka i pałaszować ciasteczka. Jest stworzeniem przyjaznym i gościnnym, nie miewającym przygód i nie sprawiającym żadnych niespodzianek. Bowiem "(...), każdy z góry wiedział co Baggins powie o tej, czy innej sprawie, także nie potrzebował go trudzić zadawaniem pytań".
Tak więc siedzi nasz Baggins od pokoleń przy Pagórku, pali fajkę i rozmyśla o kolacji. 

Kiedy dnia pewnego, do drzwi okrągłych jak okienko okrętowe, puka stary druch Bilbo - Gandalf. I przynosi przygodę... Plus trzynastu krasnoludów.


Po wielu namowach, kilku hobbicich omdleniach, rwaniu sobie włosów z głów i wyczyszczeniu całej spiżarni, Bilbo, cokolwiek niechętnie, ale jednak, postanawia rzucić się w wir przygody.

Misja, w której przyszło mu uczestniczyć, miała na celu odzyskanie wielkiego skarbu krasnoludów, zrabowanego przez smoka Smauga, a on sam miał w niej pełnić rolę wyszkolonego włamywacza. W głowie mu się nie mieściło, jakim cudem może sprostać wymaganiom, ale Gandalf  nie ustępował, więc postanowiono. 
Następnego dnia czarodziej, Bilbo i trzynastu krasnoludów, pod dowództwem potomka królów Ereboru - Thorina Dębowej Tarczy, zebrawszy ekwipunek, wyruszyli z Shire.



Erebor był górą o znacznej wysokości, stanowiącą charakterystyczny punkt Rhovanionu. Od jego głównego masywu odchodziło sześć długich ramion, z wnętrza góry wypływała zaś Bystra Rzeka. W 1999 roku Trzeciej Ery przybyli tam krasnoludowie z plemienia Durina, którzy musieli uciekać z dotychczasowej siedziby, słynnej Morii w Górach Mglistych. Przewodził im król Thráin I, zwany też Starym, który założył w Ereborze Królestwo pod Górą i rozpoczął tam wielkie prace kopalniane. Podczas wykopalisk odkryto drogocenny kamień zwany Arcyklejnotem oraz bogate złoża minerałów. Wzniesiono okazałe i pełne przepychu sale, pomieszczenia i liczne tunele. Erebor kwitł. Jednak w 2210 roku, Thorin I, syn i następca Thráina, porzucił Erebor i poprowadził swych poddanych dalej na północ, ku Górom Szarym, konkretnie do Ered Mithrin (dlaczego, nie wiadomo). Krasnoludowie powrócili jednak do podnóża Samotnej Góry w 2590 roku, tym razem pod wodzą Thróra, bowiem w Ered Mithrin byli atakowani przez smoki. Na nowo zaludniony Erebor zaczął ponownie rozkwitać, a plemię Durina sprawnie bogaciło się. Taki stan pomyślności trwał do 2770 roku, kiedy to smok Smaug Złoty, zwabiony wieściami o bogactwach krasnoludów, znienacka zaatakował Erebor. Zginęło wielu, a ich siedziba została zdobyta. 
Przez kolejne 171 lat nikt nie ośmielił się zakłócić spokoju smoka, gdy ten spoczywał na wielkim kopcu zrabowanych bogactw, usypanym we wnętrzu Ereboru. 
Aż do przybycia pragnących zemsty, trzynastu krasnoludów i niepozornego hobbita...


Droga do Samotnej Góry nie tylko była bardzo trudna, ale i nieznośnie długa. Kompania, po minięciu ostatniego przyjaznego domu, weszła w obręb Dzikich Krain. Jak możemy się domyślać, przyjemnie raczej nie było, mimo że krajobraz swojski. Po bliskim spotkaniu z trzema przygłupimi trolami, drużyna wkroczyła do doliny Rivendell, zamieszkanej przez elfy Elronda. Mistrz dał im kilka cennych wskazówek odnośnie dalszej wyprawy, a elfki trochę pośpiewały, tak na lepsze samopoczucie. Zdecydowanie weselsza grupa ruszyła dalej, ku Górom Mglistym. Po dotarciu do pierwszych wzniesień, pojawił się kolejny problem w postaci humorzastych olbrzymów. Potem niestety zrobiło się jeszcze mniej przyjemnie, bo trzeba było uciec orkom, później wargom, nie dać się zjeść Gollumowi, a na koniec spróbować się nie usmażyć. Na szczęście poszło gładko, dzięki asom z rękawa Gandalfa, czyli orłom oczywiście, dokładnie Wielkim Orłom Gwaihir. Cała grupa została uratowana, w dodatku skróciła sobie trochę drogę, bo uczynne orły zgodziły się przetransportować ich przez rzekę Anduinę. Po lądowaniu obok skały Carrock i krótkim, acz przyjacielskim pożegnaniu z orłami, kompania ruszyła dalej. Kolejnym przystankiem w niestrudzonej wędrówce stała się posiadłość przyprawiającego o dreszcze Beorna. Mimo że gospodarz trochę z gruba ciosany, ugościł wędrowców, dał im jedzonko i konie. Wszyscy, prócz Gandalfa, który miał inne rzeczy do roboty, poszli dalej. No i tu się dopiero zaczęło! Trzeba było bowiem wkroczyć do Mrocznej Puszczy... Średnio przyjemne miejsce. W sumie to bardziej nieprzyjemne, niż przyjemne. Okej, tak naprawdę to było upiorne. Coś jak Zakazany Las Rowling, tylko jeszcze straszliwsze. Myślę, że Joanne mogła się wzorować na Mrocznej Puszczy, w końcu w swomi lesie też umieściła pająki. Paskudne pająki. I ten niepokojący zmysły Cień z Dol Guldur... Koszmar, po prostu koszmar, a w głowie dantejskie sceny.


Potem poznajemy elfich przyjemniaczków z Leśnego Królestwa, przy czym należy dodać, że określenie "przyjemniaczki" zostało użyte ironicznie. Następnie niewola, trochę sprytu i pełen wrażeń spływ Leśną Rzeką. Krasnoludów i Bilba wyławiają w końcu flisacy z miasta na jeziorze Esgaroth, zaskoczeni celem ich podróży, ale pomocni. Wreszcie drużynie udaje się dotrzeć do podnóży Samotnej Góry i teraz wystarczy tylko zabić smoka... Phi! Pestka.



Hobbit, czyli tam i z powrotem to nie jest Władca Pierścieni. Książka jest zdecydowanie krótsza, o wiele lżejsza i zdecydowanie bardziej baśniowa. W końcu omawia się ją w III klasie gimnazjum, więc heloł!, coś to musi oznaczać... Nie ma kilometrowych opisów leśnych dróżek, ani wielokilometrowych opisów ich odnóży, narracja jest płynna, lekka i łatwa w odbiorze. Książka liczy sobie zaledwie (plus minus, w zależności od wydania) 300 stron, podczas gdy pierwsza część Władcy Pierścieni, to już 500-stronicowy kloc. Więc ja się pytam, jakim, u diabła, cudem, Jacksonowi udało się ją rozbić na trzy części? W dodatku pierwsza trwa prawie tyle, co ekranizacja Drużyny Pierścienia! I dobra, może i bym to przebolała, bo wszyscy przecież wiemy, że Jackson słynie z upiększania fabuły własnymi wstawkami, ale, na Boga... 3 godziny?! Film jest rozleźnięty, przydługi i w pewnym momencie po prostu zaczyna męczyć. Jak sądzę, w drugiej części przez 3 godziny będziemy oglądać spacer ciemnym lasem, natomiast trzecia będzie zarezerwowana na potyczkę ze smokiem - kolejne 3 godziny biegania po górze i efekciarskich zbliżeń na Bitwę Pięciu Armii. Ekranizację książki, którą czyta się w pół dnia, będziemy oglądać przez 9 godzin... Kasa, moi mili, kasa. 
Masa efektów specjalnych, wybuchów, pożogi i niebezpieczeństw, czyli kolejna wielomilionowa produkcja mająca za zadanie ściągnąć jak największą rzeszę ludzi do kin. Ale Hobbit Tolkiena taki nie jest... Nie jest mroczny, ani złowrogi. Jest bajkowy! Krasnoludy nie są centralnym punktem książki, jest nim Bilbo Baggins. W dodatku wcale nie są takie milusińskie jak w filmie, mają swoje wady, bywają zachłanne, pazerne i chciwe. No dobra, Peter Jackson zorganizował nam wielkie show, efekty zapierają dech w piersi i w ogóle WOW! Ale przy całej tej efektomanii, historia Bilbo Bagginsa straciła swój oryginalny klimat i to mnie boli. 
Bo Hobbit to nie Władca Pierścieni... To zupełnie nie ten nastrój. 

Tolkien pisząc prequel do Władcy Pierścieni, pragnął, jak sądzę, możliwie jak najprzystępniej wprowadzić nas w skomplikowany świat Śródziemia. I zrobił to po mistrzowsku. Książka jest lekka, ale nie płytka, opisy są stosunkowo krótkie, ale szczegółowe, język przystępny, ale sprawnie wprowadza nas w trudną nomenklaturę Ardy. Hobbit jest źródłem, które zupełnie odbiega specyfiką od dalszych części...
Moim zdaniem Peter Jackson powinien to uszanować, zamiast robić kolejne komercyjne widowisko dla mas.