poniedziałek, 24 marca 2014

Saga o Fjällbace, Camilla Läckberg

Kiedy dopadł mnie zbrodniczy nastrój (a czasem tak się zdarza), zamiast wyjść na ulicę i strzelać do przypadkowych ludzi, postanowiłam znaleźć dobry kryminał, który ukoi me bandyckie zapędy. O tak, książka potrafi takie rzeczy. Przynajmniej w moim wypadku. Czytanie o morderstwach, wyobrażanie sobie cierpień ofiar i słuchanie w głowie ich jęków, w zupełności zaspokaja moje żądze mordu. Wystarczyło znaleźć tylko odpowiednią książkę, która sprosta moim oczekiwaniom.

Już od jakiegoś czasu o uszy obijało mi się pewne szwedzkie nazwisko, które podobno wytyczyło nowe szlaki gatunkowe. Nazwisko to miało być stawiane na podium ex aequo ze znakomitym Larssonem, więc przyznam, że mnie zaintrygowało. Piszę tu o wszechobecnej ostatnimi czasy, Pani Camilli Läckberg, która jest reklamowana jako nowa gwiazda szwedzkiego kryminału, istna bogini morderczych łamigłówek, następczyni samego Stiega Larssona. Po prostu wow.

Ale mnie nie jest tak łatwo zaczarować, o nie, nie. Jak zawsze, gdy rozpoczynam przygodę z nową książką, w pierwszej kolejności szukam informacji o autorze. Tak było i tym razem. Gdy wpisałam w Google nazwisko Camilli, moją uwagę od razu przykuło jej zdjęcie. Camilla Läckberg okazała się piękną kobietą, o długich, gęstych, lśniących włosach, dużych oczach i białych zębach. Faktycznie bogini. Skrzywiłam się delikatnie i zwątpiłam nieco. Dobra, wygląd nie powinien mieć nic do rzeczy, zgadza się, ale gdy jakieś nazwisko wypływa tak nagle i jest tak gorąco chwalone, a jego właściciela w dodatku okazuje się piękną niewiastą, coś tu śmierdzi. Postanowiłam jednak nie ulegać wstępnemu wrażeniu i sięgnęłam po książkę.

                                

Camilla Läckberg wydała do tej pory dziesięć kryminałów, które łączą się w jedną sagę – Sagę o Fjällbace. Historie wszystkich dziesięciu książek rozgrywają się w jednym miejscu, rodzinnym mieście Camilli, Fjällbace, będącym niewielkim kurortem wypoczynkowym. Również bohaterowie wszystkich dziesięciu pozycji są ci sami, z zastrzeżeniem, że kto wychodzi na pierwszy plan, zależy od części. Generalnie sytuacja wygląda tak, że w tym małym, a prawdziwie niebezpiecznym mieście, znajduje się jeden nieszczęsny posterunek policji. Policjantem, który wyróżnia się inteligencją i sprytem spośród kolegów, jest Patrik Hedström. Zaraz za nim kroczy równie inteligentny i sprytny, Martin Molin (jego postać była wzorowana na mężu Camilli, Martinie Melinie, również będącym funkcjonariuszem policji). W przebieg śledztw swoje trzy grosze często wrzuca też niejaka Ericka Falck, będąca żoną Hedströma, oraz autorką kilku świetnych kryminałów (czyżby Camilla czerpała inspirację z samej siebie?). Oczywiście mamy też kilkoro innych bohaterów, a każdy z nich to inna osobowość i inna historia.


„Kaznodzieja” 6/10



Gdy wzięłam się za prozę Camilli, zaczęłam od drugiej części sagi, książki pt. „Kaznodzieja” (pierwsza miała zbyt słabą ocenę na lubimyczytać.pl, więc spasowałam; nie jestem jednak pewna, czy słusznie). Nie mam zamiaru opisywać całej fabuły, bo spojlerować kryminał to najgorsza zbrodnia, więc po prostu ocenię.
Kaznodzieja okazał się dobrą książką. Podkreślam – dobrą, nie - bardzo dobrą. Tematem przewodnim tej części jest oczywiście zbrodnia, ale obok wątku kryminalnego w zgrabny sposób poruszony jest problem fanatyzmu religijnego. 
Jednakże kluczowym pytaniem jest : czy domyśliłam się, kto jest mordercą? Otóż: nie. Podejrzewałam, ale nie byłam pewna. Kreacje bohaterów były naprawdę fajnie zbudowane, i mimo że coś się przeczuwało, ciężko było dopasować wszystkie elementy układanki. 

Książka nie zatrzęsła mną w posadach, ale podobała się na tyle, żeby polecić ją mamie. :)

„Kamieniarz” 7/10



Kolejną częścią, po którą sięgnęłam, był „Kamieniarz”. I tutaj sytuacja wyglądała trochę lepiej. Fabuła skacze z przeszłości w przyszłość, kreśląc nam złożoną i mrożącą krew w żyłach historię. Ta część opowiada o rozczarowaniach, zniszczonym życiu, egoizmie i podłości, i przede wszystkim o kobiecie, która nie cofnie się przed niczym, dopóki nie dopnie swego. Historia kamieniarza jest tak tragiczna i tak bolesna, że aż ściska serce, a wszechobecna niesprawiedliwość potrafi czytelnika prawdziwie wzburzyć. Trzecia część sagi o Fjällbace jest pełna emocji i potrafi naprawdę zaciekawić. 
W tym przypadku również nie domyśliłam się, kim jest morderca.

 „Ofiara losu” 3/10



Po „Kamieniarzu” przyszła kolej na „Ofiarę losu”, która okazała się strasznym rozczarowaniem. Po 30 stronach książki już wiedziałam, kto zabija, mimo że jeszcze nie posypały się wszystkie trupy. Książka była płytka i niesamowicie przewidywalna. Mimo że sam pomysł na historię był nie najgorszy, wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Ofiara losu to wielka porażka Camilli Läckberg.

„Niemiecki bękart” 7+/10



Jak na razie, najlepsza książka Camilli Läckberg, jaką czytałam. Tutaj autorka zabiera nas w czasy II wojny światowej i udowadnia, że wojna zawitała również do Skandynawii. Bohaterowie są świetnie nakreśleni, historia ciekawa i zaskakująca, a zakończenie nie do przewidzenia. Czyta się szybko i przyjemnie. Widać, że po nieudanej wcześniejszej części, autorka pomna błędów, uderza z grubej rury. To się ceni.

Książka co prawda nie jest arcydziełem, ale spokojnie można ją wrzucić do teczki „dobry kryminał” i polecić znajomym. Siódemka z dużym plusem dla Bękarta, bez zająknięcia.

Niestety w momencie, kiedy odłożyłam piątą część Sagi o Fjällbace, moja ochota na kryminały raptownie zmalała. Postanowiłam więc, jak na razie, przystopować z Panią Camillą, co jednak wcale nie znaczy, że jeszcze kiedyś nie sięgnę po następną część.

Podsumowując moje wrażenia, z całą pewnością mogę napisać, że Camilla Läckberg to nie Stieg Larsson i sporo do Larssona jej brakuje. Ładna buzia zrobiła swoje i taka jest smutna prawda. Mimo wszystko Szwedka zna się na kryminałach, i jak tylko przestaje pisać na łapu capu, byleby zadowolić wydawcę, spod jej palców wychodzi coś naprawdę godnego przeczytania. Jeśli ktoś lubi kryminały, po Camillę powinien sięgnąć, ot, choćby z ciekawości.

Ja, jako autorce, daję jej szósteczkę. A niech ma, dziewczyna.


wtorek, 18 marca 2014

"Buszujący w zbożu", Jerome David Salinger

Kombinowałem, że nadałbym się na przykład do obsługi stacji benzynowej, mógłbym pompować benzynę do samochodów. Zresztą było mi wszystko jedno, jaką pracę dostanę. Byle nikt mnie nie znał, bylem ja nawzajem nie znał nikogo. Wymyśliłem sobie na to sposób: będę udawał głuchoniemego. Jako głuchoniemy nie będę musiał prowadzić z nikim głupich rozmów bez sensu. Kto będzie miał do mnie interes, napisze kilka słów na kartce i podsunie mi pod oczy. Prędko się ludziom takie rozmówki sprzykrzą i dadzą mi święty spokój aż do końca życia.




Książka ta została napisana w 1951 roku, przez Pana Jerome Davida Salingera i od razu wprowadziła spore zamieszanie.  Okazała się siedliskiem zła i demoralizacji, przez co bezzwłocznie ją potępiono, a nieszczęsnego Salingera okrzyknięto diabłem wcielonym, co to biedne dzieci  perfidnie deprawuje i jeszcze udaje, że wcale nie.

Och, wielkie poruszenie nastąpiło w sielankowym, amerykańskim domostwie, gdzie idylla nagle zamieniła się w koszmar! Lęk przed spaczeniem psychiki dorastającej młodzieży, doprowadził do tego, że w latach 1961-1982 Buszujący w zbożu był najbardziej cenzurowaną książką w amerykańskich szkołach średnich i bibliotekach.

Co więc jest takiego kontrowersyjnego w Buszującym w zbożu, że amerykańskie matki rwały włosy z głów, gdy tylko ich pociecha zanadto zbliżyła się do tej ziejącej złem i wypaczonej moralnie książki? Ano trochę jest.


Głównym bohaterem i zarazem narratorem, jest niejaki Holden Coulfield, szesnastoletni chłopak, będący typem intelektualisty, który do edukacji nie przywiązuje większej wagi. W związku z czym sukcesywnie wylatuje z kolejnych szkół średnich, w których umieszczają go rodzice. Akcja utworu rozpoczyna się latem 1950 roku, kiedy Holden, czekający w szpitalu na przyjazd brata, opowiada wydarzenia sprzed kilku miesięcy. Swą opowieść zaczyna od przykrego momentu, kiedy to zostaje wydalony z kolejnej, czwartej już szkoły średniej. Chłopak, zirytowany postawą współlokatora względem pewnej dziewczyny i brzydotą jego walizek, postanawia uciec z akademika, zamiast czekać na przyjazd rodziców i ponownie patrzeć w ich rozczarowane twarze. Udaje się do swojego rodzinnego miasta – Nowego Jorku – ale zamiast wracać do domu, wynajmuje taksówkę i każe się zawieść do jakiegoś miłego baru. Pije alkohol, pali papierochy, podrywa panienki (i co tu się dziwić nadopiekuńczym, amerykańskim mamom? no właśnie), i przez cały ten czas rozmyśla.


Akcja książki to niespełna 3 dni z życia Holdena, a fabuła to żadna ekstrema. Coulfield idzie na mecz, spotyka się z byłym nauczycielem angielskiego, jedzie do NY, wynajmuje pokój w hotelu,  rozmawia z dwoma zakonnicami i zaprasza byłą dziewczynę do kina. Odwiedza nocą młodszą siostrę, dzwoni do mamy kolegi i próbuje pogawędzić z taksówkarzem.

Co w tym porywającego? Co fascynującego? Co sprawiło, że Buszujący w zbożu to książka kultowa, a Holden Coulfield stał się ikoną nastoletniego buntu wobec świata dorosłych i poczucia wyalienowania? No właśnie... Co?

Wędrówka Holdena ulicami Nowego Jorku to swoista metafora ludzkiego życia. Ma ona charakter nieustannego ścierania się jego idealizmu z tym, co przynosi mu życie i co pogłębia jego wyalienowanie ze społeczeństwa. Świat dorosłych niszczy jego mentalność, kaleczy jego wrażliwość i osobowość. Holden gardzi tym światem, twierdząc, że jest on zepsuty i obrzydliwy. Nienawidzi też kina, uważając go za symbol upadku kultury, która staje się produktem masowym, a która powinna być symbolem lepszego jutra. Swojego brata, który robi karierę w Hollywood, nazywa prostytutką. Holden w zasadzie pogardza wszystkim, co wiąże się z kapitalizmem, utożsamiając to z zepsuciem i małostkowością. Jedynie niewinność świata dzieci postrzega jako tę przepełnioną dobrem, szczerością i szansą na lesze jutro.


Przekaz całej książki tak naprawdę kryje się w jej krótkim, acz dosadnym tytule. Buszujący w zbożu to nikt inny, jak Holden, który marzy o tym, aby uciec od otaczającej go, zepsutej do szpiku kości i sztucznej rzeczywistości, i udać się na pole zboża, gdzie będzie łapał biegające po nim dzieci i chronił je przez upadkiem w przepaść, która kryje się na jego skraju.

Wiesz, czym bym chciał być? (...) Wiesz czym? Rozumie się, gdybym mógł, do cholery, naprawdę wybrać, co zechcę.(...) Jestem właśnie strażnik w zbożu.

Według mnie książka ta jest genialna. Na 10, daję jej 9 z plusem i już szukam jakiegoś ładnego wydania, które mogłabym zakupić. Zdecydowanie jedna z najlepszych pozycji, jakie czytałam. Zdecydowanie. 

Buszujący w zbożu to pozycja kultowa i tym samym obowiązkowa. Uderza w człowieka jak grom i nie daje o sobie zapomnieć, a prawdy Holdena, tak bezpośrednie i przejmujące, sprawiają, że ciężko jest przełknąć ślinę.

Zdarzają się jednak osoby, które tę książkę krytykują, a ja w ogóle nie potrafię ich zrozumieć. Nie jestem w stanie sobie uzmysłowić, dlaczego tak jest. Oczywiście od razu nasuwa się odpowiedź, że nie uchwycili sensu książki, ale to być może niekoniecznie prawda. Buszujący w zbożu spodoba się każdemu, kto ma w sobie chociaż odrobinę z buntownika i możliwe, że rozczaruje tych, którzy utożsamiają się ze światem tak zaciekle w książce krytykowanym. To tylko przypuszczenie, ale myślę, że logiczne.

Cóż, przeczytajcie i oceńcie sami.  :)


A teraz kilka ciekawostek!

Mark David Chapman, który w roku 1980 zamordował Johna Lennona, miał przy sobie egzemplarz Buszującego w zbożu, gdy tuż po dokonaniu morderstwa został aresztowany przez policję. Zaś John Hinckley Jr., który w roku 1981 roku próbował zastrzelić prezydenta Ronalda Reagana, miał obsesję na punkcie tejże książki, chciał nawet zmienić imię i nazwisko na Holden Caulfield.

Ponadto Buszujący w zbożu ma niewielkie szanse na ekranizację, kiedykolwiek. W 1949 roku do kin trafił film "Moje zwariowane serce", oparty na opowiadaniu Salingera pt. "Uncle Wiggily in Connecticut". Obraz spotkał się z koszmarnym przyjęciem wśród krytyki i widzów. Zdruzgotany pisarz postanowił wówczas, że żadne inne dzieło, które wyszło spod jego pióra, nie trafi nigdy na ekran. W tym Buszujący w zbożu. Salinger zmarł, a prawa do jego twórczości  znajdują się od 2008 roku w rękach fundacji jego imienia. Stojące na jej czele osoby zapowiedziały, że wciąż nie ma szans na zekranizowanie dzieł pisarza.

wtorek, 18 lutego 2014

Kilka na raz.

Jak widać na załączonym obrazku, przez długi czas nic nie opublikowałam. Zadziało się tak, ponieważ przez przeszło 4 miesiące nie potrafiłam się skupić na tyle, żeby stworzyć spójny i sensowny zlepek zdań. Jak już miałam pomysł na wstęp, to brakowało go na zakończenie i odwrotnie. Koniec końców zaczynałam razy kilka, nie skończyłam nawet raz. A książek w tym czasie przeczytałam wiele: kryminałów, fantastyki, a nawet romansów.
Z fantastyki zakończyłam Diunę i Autostopem przez Galaktykę, z kryminałów połasiłam się o kilka książek Camilli Lackberg, a w świat romansu zabrała mnie Jane Austen. Miałam też przygodę z Wilkie Colinsem, Dumasem, Dan’em Brown’em i Rogerem Zelaznym, udało mi się też zmęczyć Wichrowe Wzgórza Emily Bronte, co trwało czas jakiś i było wyjątkowo żmudnym i mozolnym procesem. Spośród tych wszystkich księżek kilka mnie rozczarowało, a kilka chwyciło za serce. Zamiast się rozdbrabniać i wytężać umysł ponad miarę, streszczę wszystko w jednym, zgrabnym wpisie oszczędzając sobie pracy, a wszystkim zainteresowanym czasu na przeczytanie.
Zaczniemy od perełek, bo od perełek milej zaczynać.
Diuna jest perełką i Autostopem przez Galaktykę też jest perełką, ale o tym już pisałam, więc tym razem zaniecham.

Emma, Jane Austen

Kolejną perełką jest Emma pióra Jane Austen. I mimo że za romansami nie przepadam (kojarzą mi się bowiem z kurami domowymi), to po Jane sięgnęłam, bo to romans XIX-wieczny, w dodatku dobrze napisany i rozkosznie kongruentny. Na łamach tej książki Jane przenosi nas w świat gentelmanów, pięknych panien, kutruazji i galanterii. Wszyscy przestrzegąją etykiety, wiedzą czym są dobre maniery i przechodzą przez życie, jakby czas cały grali na scenie teatru wyszukanej grzeczności.

W tym świecie mężczyźni wiedzą jak rozmawiać z kobietami, a kobiety potrafią obchodzić się z mężczyznami. Szczerość jest pojęciem umownym, a wachlarze dam skrzętnie ukrywają pradziwe emocje. Jednak przez całe to kłębowisko pięknych słów, grzeczności i ukłonów, nie zawsze szczerych, ale zawsze wymaganych, przebija się promyk prostoduszności tytułowej Emmy. Emma jest dziewczyną z dobrego domu, obdarzoną talentami i pięknym charakterem pisma. Serce ma dobre, umysł bystry, a chęci szczere, problem jest tylko z umiejętnym podejmowaniem decyzji i działań. Strasznie miesza, trochę rani, ale przecież chciała dobrze. Wyrzuty sumienia ma i to silne, szczere także, ale i zasłużone. Zasłużone, że hej!



Jako że jest to romans, jest i miłość. Jest złamane serce, są miłosne listy i ukradkowe spojrzenia. Ogrom komplementów, podarunki i łzy. Wszystko jednak kończy się dobrze, bo przecież to romans, więc alternatywy nie ma.
Przepadam za ciekawymi wycieczkami wstecz, a ta była wyjątkowo interesująca. W prozie Jane Austen urzeka mnie język i klimat epoki. Jestem też urzeczona sposobem, w jaki autorka kreśli postacie. Jest w tym niepodważalnym mistrzem i dziękuję jej za to. Emma to mój faworyt.
Poza tym czytałam Perswazje i również szczerze chwalę. Rozważna i Romantyczna to kolejny strzał w dziesiątkę. Z kolei Mensfield Park trochę mnie rozczarował, ale to nie szkodzi, bo Jane nadal ma zaszczytne miejsce na mojej półce.
Nie czytałam jednak Dumy i Uprzedzenia, ale wiem, że warto. Film jest bowiem cudny! I ten stary i nowy także.

Hrabia Monte Christo, Aleksander Dumas

Kolejna perełka, i to taka wyjątkowo kształtna, to Dumas i jego Hrabia Monte Christo. Och, jaka to cudna książka jest! Smutna, ale cudna. Język piękny, kwiecisty, postacie ciekawe, a klimat porywający. Akcja utworu rozpoczyna się w końcu lutego 1819 roku w Marsylii, gdzie nasz główny bohater, Edmund Dantes, urodził się i wychował. W momencie, kiedy Edmund ma zacząć szczęśliwie życie u boku swej wymarzonej kobiety, za sprawą trzech nieprzychylnych mu osób, zostaje wtrącony do więzienia za rzekomą pomoc bonapartystom. Spędza tam 14 lat i kiedy w końcu udaje mu się uciec, przyrzeka sobie pomścić ludzi, którzy obrócili jego życie w ruinę.  



Razem z nowonarodzonym Edmundem, który od tej pory każe nazywać się Hrabią Monte Christo, wędrujemy po uliczkach Marsylii, Paryża i Rzymu. Poznajemy życie zarówno tych bogatych, jak i biednych. Dowiadujemy się czym jest honor, miłość, obłuda i prawdziwa zemsta.
Ta książka wywoła u nas wiele emocji i masę przemyśleń, a przy ostatniej stronie smutne westchnienie, że to już koniec.
Film z kolei to jakiś żart i każdy, kto przeczytał książkę, oglądając go tylko zamarudzi i prychnie niechętnie.

Kolej na rozczarowania.

Wichrowe Wzgórza, Emily Bronte

Po zachwycie nad Jane Austen przyszedł czas na sięgnięcie po inną autorkę gatunku i tym razem padło na Emily Bronte. Wichrowe Wzgórza, jej czołowa powieść, która na świecie zjednała sobie tysiące fanek i fanów, mnie nie podeszła w ogóle. Zadziało się tak, ponieważ przytłoczył mnie jej klimat. Mroczny i ciężki, i to tak namacalnie. Mroczny, ciężki, niepokojący. Cała książka taka była. Postacie, historia, wszystko. I gdy zaczynałam ją czytać, czułam, że ten mrok mnie ogarnia. Nie był to jednak mrok w stylu orwellowskim, bo ten ogarnia, ale i zmusza do refleksji. Mrok Wichrowych Wzgórz był absurdalny, bo opierał się na absurdzie.
Z grubsza wygląda to tak, że mamy złego bohatera, który krzywdzi. Krzywdzi ojca, brata, dziecko. Krzywdzi, bo stracił ukochaną i teraz sądzi, że ma prawo. Niszczy ludzi od wewnątrz, znęca się nad nimi psychicznie, tworzy dom, w którym zło wychodzi ze ścian. Jednak nikt na te krzywdy nie reaguje, wszyscy zgodnie odwracają wzrok.
A ta świadomość czytelnika dołuje i męczy.
Mnie zdołowała i zmęczyła.



Ciężko było mi dotrwać do końca, przyznam. Trochę to trwało. Jednak nie żałuję, że przeczytałam tę powieść, w końcu to Wichrowe Wzgórza, więc wypadało. Już mogę o tej książce dyskutować, a to miła świadomość. Myślę, że jeśli ktoś jest fanem literatury, a Emily Bronte jeszcze nie czytał, powinien po tę pozycję sięgnąć. A nuż może się spodobać, w końu fanów na świecie ma bez liku. Nic w tym zresztą dziwnego, bo jest świetnie napisana. Każda książka, która potrafi wywołać w czytelniku tak silne emocje, jest świetnie napisana.
Ja jednak, przynajmniej na razie, dam sobie spokój z panią Bronte.

Dziewięciu Książąt Amberu, Roger Zelazny

Kolejną książką, która mi nie podeszła, okazała się pozycja fantasy o tytule Dziewięciu książąt Amberu pióra Rogera Zelaznego. Kiedy połasiłam się o recenzję Diuny Herberta, wspomniałam o książkach fantasy, które „zamiast o czymś traktować, są jedynie powielaniem pobieżnych schematów”. Dziewięciu książat Amberu cudownie wpisuje się w tę definicję. Nienawidzę książek fantasy pisanych pobieżnie, na łapu capu, na chybcika, po łebkach, czy jakkolwiek inaczej to określić. Niepojęte dla mnie jest, aby stworzyć fantastyczny świat i w jego opisie zamknąć się na 100 stronach. Myślałam, że mnie krew zaleje, kiedy główny bohater wszedł do wielkiego, podwodnego miasta Remby i wyszedł z niego dwie strony później. Jak można pisać o podwodnym królestwie i opisać go w pięciu zdaniach? No jak? Nie można! To zbrodnia i już.



Książka była nieciekawa, płytka, kiepsko napisana. Postacie nijakie, klimatu żadnego, fabuła z potencjałem, ale zupełnie niewykorzystanym. To fantastyka z niższej półki, która z dobrą literaturą nie ma nic wspólnego. Nie polecam. Zupełnie. Strata czasu. A fuj.

I to tyle, więcej nie będę tu bazgrać, bo byłoby za długo, za nudno, zbyt męcząco i niepotrzebnie. Co do reszty książek, o których wspomniałam, to może pokuszę się o ich recenzję, ale kiedy, to już ciężko powiedzieć. Kiedyś tam, to na pewno, w dalszej, albo bliższej przyszłości. Nie wiem. Obawiam się jednak, że w tej dalszej.  J